Forum Nowinkowe Forum Strona Główna
->
Prezentacje cudzego autorstwa z opisem lub recenzją
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
TAK
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz HTML w tym poście
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Tak zwany DOBRY POCZĄTEK
----------------
POWITALNIA
Zmieńmy to i owo
TO CO TRZEBA WIEDZIEĆ O TYM FORUM
----------------
Regulamin Onliniaka
O tym co jest, co można, co warto, a co nie
WARSZTATOWNIA
----------------
Poezja
Proza i dramat
Sztuki wizualne
Kreatywność jako taka
Ruch i taniec
Publicystyka i popularyzacja wiedzy
Moda i stylistyka
Muzyka
Wszystko, co ponadto
NASZE PREZENTACJE SIEBIE I INNYCH
----------------
Prezentacje własnego autorstwa
Prezentacje cudzego autorstwa z opisem lub recenzją
SEZAM czyli to czego szukasz
----------------
Zawiadomienia i informacje bieżące
Ciekawe materiały
Poszukuję/ Chcę się podzielić...
Mam takie pytanko ...
Dyskusje nad językiem
SAMO ŻYCIE!
----------------
Muszę Wam to opowiedzieć!
Nie wiem co robić, poradźcie!
Warto to przedyskutować
TAWERNA
----------------
Zabawy
Pogaduchy i dysputy lub na odwrót
Śmiech to zdrowie
SPRAWY MIĘDZY NAMI
----------------
Musimy o tym (poważnie) porozmawiać
Po prostu na temat tego, co u nas, bez zbędnej powagi
FORUM TECHNICZNE
----------------
Zawiadomienia administracji forum
Wszelkie techniczne kwestie, jakie nas dręczą
Strych czyli to się zestarzało, ale tylko dla nas
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Onliniak
Wysłany: Pon 11:54, 26 Sie 2013
Temat postu:
https://www.facebook.com/KrolestwoAsgardu
Oto oficjalna strona, szukajcie na niej informacji
Onliniak
Wysłany: Śro 15:56, 14 Sie 2013
Temat postu:
Rozdzial IV
Najazd Churadzeinów
Tak doszło do starcia z Churadżeinami…
Ku mostowi tkwiącemu nad rzeką skutą lodem zbliżali się Churadżeini. Oddział liczący kilkudziesięciu jeźdźców na koniach, uzbrojonych w długie łuki, krzywe miecze i puklerze wyłonił się zza drzew. Osłaniali oni tyły i boki swojej karawany. Na trzech wozach o półkolistych prętach, na które naciągnięto skóry z niedźwiedzi, siedziało łącznie trzydziestu Churadzkich łuczników, gotowych w każdej chwili wystrzelić swe strzały. Karawana wjechała na most, na którym rozbrzmiało echo kopyt kilkudziesięciu stepowych koni - towarzyszył temu odgłos skrzypienia osi wozów. Trzech jeźdźców wysunęło się na przód orszaku, czujnie obserwując bór po obu stronach ścieżki. Co jakiś czas obracali się w siodle, by zerknąć na karawanę.
Zza wzgórza, którego strome i skaliste brzegi porastały krzewy i młode jodły, uważnie przyglądaliśmy się grupie wojowników z Churadu, leżąc na ziemi, gdzie rosła już świeża trawa. Obok nas leżały łuki i kilkanaście strzał – moich, jak i tych należących do Yai’he oraz Ien’lu - na wypadek, gdyby doszło do starcia z jeźdźcami z Churadu. Churadzkie strzały było mocne, długie i osiągały znacznie większy zasięg w ciągu trzech sekund w przeciwieństwie do strzał asgardzkich.
- Spójrz na tych trzech na przodzie - powiedział Ronan.
- Co to za jedni?
- Ten z prawej to karakba, dowódca Churadżeinów Sal’ah.
Jadący za Sal’ah strzemię w strzemię wojownik o długich czarnawych włosach, spiętych srebrnymi klamrami, bacznie obserwował boki drogi wiodącej przez jodłowy bór. Jego szczupła twarz o orzechowej karnacji i ciemnych oczach wyróżniała go spośród innych jeźdźców.
- Za nim jedzie erkerb - pułkownik - jego syn Cha’an - dodał po chwili Ronan.
- Przecież dowódcą Churadżeinów został Hyperion?
Ronan spojrzał na mnie, po czym jego wzrok spoczął na wojownikach z Churadu, a dokładniej na Sal’ah barczystym wojowniku, który odziany był w białe futro - zapewne z niedźwiedzia. Tylko w Krainie Wiecznego Śniegu, w Nordii, na północny-zachód od Vljandjur można było spotkać białe niedźwiedzie. Od kilkunastu lat nikt ich tam już nie widział, oprócz tajemniczego przybysza, którego zwą Tropicielem. W jego brązowych, głęboko osadzonych oczach, było coś niepokojącego, lecz nie chciałem o tym na razie nic mówić Ronanowi.
- On tylko kupił całą armię Churadżeinów, by stać się jeszcze potężniej-szym. Sal’ah nadal pozostał ich wodzem i jednym z najwierniejszych sług Władcy Kaukrenu. Przecież spędziłem kilka dni w ich obozie i dowiedzia-łem się sporo… na temat poczynań wroga.
Teraz dopiero skojarzyłem, dlaczego Ien’lu posługiwał się mową elfów. Obydwaj musieli być w tym samym obozie i zapewne Churadżein musiał dużo rozmawiać z Ronanem.
Mą uwagę przykuł Churadżein, jadący na samym przodzie. Po jego syl-wetce widziałem, jaką ma krzepę, a jego brązowe oczy czujnie śledziły każdy skrawek boru. Dwa białe pasy namalowane na policzkach, świad-czyły, że jest kimś mniej ważniejszym rangą, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych towarzyszy jadących za nim, gdyż na twarzy Sal’ah widniał jeden czerwony pas - zapewne znak dowódcy, zaś jego syn Cha’an miał twarz naznaczoną jednym pasem, lecz zielonym. Pasy namalowane na twarzach Churadżeinów, były powszechnie znane we wszystkich krajach, lecz mało kto znał ich znaczenie. Musiałem zapytać Ronana o jeźdźca jadącego na przodzie, którego obecność przyciągła mój wzrok.
- A ten na tym białym koniu?
- To arakar, porucznik Hue’nu, najgroźniejszy z nich wszystkich.
Gdy elf wypowiedział imię trzeciego jeźdźca, po mym ciele przeszły ciarki i odczułem lekki niepokój. Czyżby coś mi groziło z jego strony? O tym zapewne niebawem się przekonam, lecz mimo wszystko trzeba bę-dzie mieć go na oku.
Niespodziewanie przez most przeskoczyła młoda sarna, przednimi no-gami stukając o bele mostu. Odgłos kopyt spłoszył konie ciągnące wóz na przodzie orszaku. Wierzchowce sunęły kopytami po śliskich balach, nie-bezpiecznie wierzgając w powietrzu kopytami. Konie pchnęły wóz w bok. Drewniane koła znalazły się na skraju mostu. Wóz przechylił się w prawą stronę, tyłem zanurzając się w mroźnej wodzie. Kilku wojowników zeskakując z koni wyciągło z pochw krzywe miecze i przecięło skórzane pasy, które umocowane były do grzbietów koni, za pomocą których mogły ciągnąć wóz. W ten sposób ratowali wierzchowce, by te nie znala-zły się w lodowatej wodzie. Zapasy, wśród których ujrzałem miody pitne, dziczyznę, drób, pieczywo, zioła, mikstury, oliwę, skóry, ubrania i zapa-sową broń - wszystko to znalazło się w rzece - wraz z kilkoma Churadże-inami, którzy siedzieli w tym wozie. Natychmiast na tą sytuację zareagowali jeźdźcy jadący na przodzie.
- Kaiar murra! - krzyknął Sal’ah.
Hue’nu zawracając konia, dodał z okrzykiem:
- Warhe nar saczbe!
- Waiaa! - ponaglał jeźdźców Cha’an.
Churadżeini z pozostałych wozów szybko wskoczyli do lodowatej wody ratując zapasy, które odpływały wraz z jej nurtem i krą. Zapanowała wielka wrzawa, jedni popędzali drugich. Kilku próbowało postawić wóz z powrotem na most, lecz nie dali rady. Z jednej strony wóz i niewielka ilość zapasów, jaka w niej pozostała, okazały się zbyt ciężkie, zaś z drugiej lodowata woda nie pozwalała na dłuższe w niej przebywanie.
Wraz z Ronanem uważnie obserwowaliśmy niewielki oddział jeźdźców ze wschodu, którzy z trudem ratowali swój dobytek.
- Co teraz robimy? - zapytał elf.
- Walczymy? - zapytałem z nadzieją, że Ronan myśli o tym samym.
- My dwaj na cały oddział Churadżeinów? - w jego głosie dało się usłyszeć zwątpienie.
Onliniak
Wysłany: Śro 15:55, 14 Sie 2013
Temat postu:
Rozdzial III
Tajemnica Ronana
Tak poznałem prawdę o Ronanie…
W borze zapanowała cisza, śnieg pokrywał korony drzew, które uginały się pod jego ciężarem. Zima była łagodna tego roku, o wiele za łagodna - miałem tu na myśli tych Churadżeinów - gdyby była sroga, zaniechali by podróży, aż w te rejony Noldarii i być może nie doprowadziło by to do tego, bym po raz pierwszy w życiu, stanął do walki na śmierć i życie. Choć już wcześniej miałem do czynienia z wrogiem, to ten - jakże dobry Yai’he - okazał się być naprawdę trudny do pokonania. Jednak znając jeźdźców ze wschodu, nie cofną się przed niczym - oczywiście za odpowiednią zapłatą.
Śnieg przestał sypać, pogoda zaczęła się nieco poprawiać. Niebawem zapadnie zmrok - i minie pierwszy dzień wiosny. Niewielki obóz rozbili-śmy za wzgórzem, z którego wcześniej wypatrzyłem Churadżeinów. Był nie widoczny dla przybyszów, którzy w najbliższym czasie mogli by przemierzać drogę przez bór, co dawało nam odrobinę bezpieczeństwa. Opodal obozowiska pasły się stepowe konie, skubając trawę, która wyra-stała w miejscu, gdzie słońce stopiło już śnieg. Ronan przywiązał je do drzewa, bo mogły nam się jeszcze na coś przydać.
Na powalonym drzewie rozłożyłem skóry, wcześniej przytroczone do siodeł jeźdźców i usiadłem na nich. Otulony churadzkimi tkaninami przez chwilę przyglądałem się Ronanowi w milczeniu. Elf dorzucił drewna do ogniska, płomienie z trzaskiem wystrzeliły w górę - na mej twarzy poja-wił się uśmiech, widząc ognisko i czując ciepło, jakie z niego biło.
- Co z Ien’lu? - zapytałem Ronana, który przygotowywał ciepły napój, bym się trochę rozgrzał.
- Wyjdzie z tego - odparł elf.
Na gałęziach jodeł, które sterczały nad ogniskiem suszyło się moje mo-kre ubranie. Z konieczności musiałem przywdziać tkaniny - jakie mieli przy swych siodłach Churadżeini - utkane przez kobiety z południowych rejonów Churadu. Mieszkańcy innych krain bardzo cenili sobie churadz-kie tkaniny za ich piękno - różnorodne i kolorowe motywy - oraz za ich delikatność, czasami płacąc za nie ogromną ilość herdów - waluty spoty-kanej w większości krain.
Po chwili Ronan przyniósł w glinianym naczyniu - również dobytym z pakunku stepowych jeźdźców - wywar z gałęzi jodły, arniki i ziół niebie-skiego meliru, które miałem w jednej ze swych sakw. Wręczając kubek do mych dłoni, dodał:
- Pij, to ci pomoże.
Gdy dotknąłem rozgrzanego kubka, od razu poczułem się lepiej. Łykną-łem napoju - tego mi trzeba było - przygotowanego według receptury, jaką wcześniej podałem elfowi. Czułem, jak jego ciepło rozchodzi się po moich zmarzniętych mięśniach. Lekko miętowy smak stał się ukojeniem dla zziębniętego ciała - miałem nadzieję, że przez to krótkie przebywanie w lodowatej wodzie się nie rozchoruję.
Ronan na moment zaglądnął do rannego Ien’lu, który leżał tulnie owi-nięty grubym futrem, by nie zmarzł. Widać było po nim, że zimowa pogo-da mu nie służy, bo zaczął coraz to bardziej kaszleć. Kieł cały czas przy nim czuwał. Elf zmieniając opatrunek na piersi Ien’lu, rzekł do niego:
- Nee laven en laque veen loaar.
Ien’lu z trudem podniósł głowę, spojrzał na Ronana, mówiąc:
- Vee ta ayva.
Byłem bardzo ciekawy, o czym oni rozmawiają. Mimo, że dało się słyszeć wszystko, to ja nic nie zrozumiałem z ich rozmowy, choć Yora nauczył mnie niemal całego ich języka. Ronan chyba używał najstarszej mowy, jaką posługiwali się niegdyś dawni Numenya Edarin - Elfy Wysokiego Rodu, zamieszkujący dawne swe królestwo Ismerumir. Najbardziej za-skoczyło mnie to, że również Ien’lu posługiwał się mową elfów. Ronan ponownie skierował słowa do rannego:
- Leen ayva teequa.
Na chwilę zamilkł, by ponownie powiedzieć.
- Evve quer neia mee.
Po tych słowach Ien’lu skinął głową. Ronan dał mu jeszcze łyknąć odrobi-nę wody z mego bukłaku. Odłożył pojemnik z wodą na bok i dorzucił odrobinę gałęzi do ogniska, które zapewniało rannemu odrobinę ciepła.
Ronan odszedł od Churadżeina, przysiadł na pniu drzewa i skosztował suszonego mięsa, które znalazł w jednej z mych sakw. Żuł je z wielkim apetytem, bo od dłuższego czasu nic nie miał w ustach. Kolejny raz się-gnął do sakwy i wyjął z niej kilka rumianych sucharów, ostatnie, jakie tam były, których również skosztował - towarzyszył temu odgłos chrupania maślano-ziołowego wypieku - po powrocie do chaty, będę musiał uzupeł-nić zapasy.
Gdy już na dobre zaczęło się ściemniać, wstałem i podszedłem do gałę-zi, na których suszyło się moje ubranie. Dotknąłem go, było już prawie suche. Zdjąłem z siebie churadzkie tkaniny - zbyt cienkie na taki mróz, jaki nastał wraz ze zmierzchem - i założyłem swoje ciepłe ubranie. Najpierw bawełnianą koszulę, potem czarny kożuch, który zawiązałem rzemieniami, na końcu zarzuciłem na siebie brunatne futro. Wysokie futrzane buty i spodnie, były jeszcze odrobinę mokre, lecz miałem już dość tych cienkich churadzkich ubrań, więc także je założyłem. Miecz oraz sztylet włożyłem do skórzanych pochw, po czym zbliżyłem się do leżącego obok Kła przybysza ze wschodu.
- Ien’lu powiedz, czego szukaliście w tych stronach, a pozwolę ci odejść w spokoju.
Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi, a brak jej mnie niesatysfakcjonował - za długo to wszystko się ciągło - to, co ukrywają jeźdźcy wydawało mi się być naprawdę wielką tajemnicą. Dopiero, gdy moja dłoń powędrowała do rękojeści miecza, Churadżein spod futrzanego płaszcza wyjął niewiel-ką złotą tubę, zdobioną zielonymi liśćmi dębu. Wyciągnął ją przede mnie i rzekł:
- Ti.
Wziąłem ją od niego - była taka lekka - lecz... poczułem, że jakaś obca siła bijącą od niej ogarnęła moje ciało. Co się dzieje, Caalionie? Co to za energia? - gdzieś z głębi mego umysłu dochodziły te tajemnicze pytania, na które na razie nie umiałem odpowiedzieć. Po chwili ciepło - nie takie jakie biło od palącego się ogniska - lecz nieco większe - łagodzące i kojące wszystkie smutki i bóle - ogarnęło moje ciało. Czy jesteś gotów, by poznać tajemnicę, jaka kryje się we wnętrzu tej tuby? - usłyszałem ponowne wołanie z głębi umysłu. Wtenczas nastąpiła głęboka cisza, lecz ciepło i energia nadal biły od tuby. Spojrzałem na nią. Jej zdobienia wyglądały na zrobione ręką prawdziwego mistrza - zapewne rzeźbiarza z Wynhorii, którzy uchodzili za najlepszych w tej dziedzinie. Byłem ciekaw, co się znajduje w jej wnętrzu. Powoli zdjąłem z niej srebrzystą pokrywkę, którą zdobiły elfie runy na tle lilji, gwiazd i fal morskich. Ta tuba była istnym cudem. Sięgnąłem do jej środka. Wyczułem coś zwiniętego i sztywnego w dotyku. Wyjąłem to, co się w niej znajdowało. Mym oczom ukazał się pożółkły zwój papieru. Rozwinąłem go delikatnie, gdyż jego krawędzie były kruche i wtedy…
Wiał wiatr, ciemność okrywała swym mrocznym płaszczem całą dolinę, nad którą panowała przerażająca cisza, w której słychać było echo koszmaru, który się tu rozgrywał. Wśród grzmotów było słychać krzyki i błagania o litość umierających w straszliwych męczarniach mieszkańców Doliny Królów. Płonęły mury, walczyli rycerze, krew przelewała się w obronie życia. Deszcz mocno padał, rozszalała się potworna burza, która jakby się wydawało, miała się nigdy nie skończyć. Tylko dzięki ogniu z palących się pochodni wbitych w mury grodu Nõrodrim, było widać, że burza niebawem ustanie. Jednak tylko nieliczni zdobyli się na odwagę, by przeciwstawić się Czarnemu Królowi i jego armii.
- Prędko do bramy! - krzyczał strażnik Ticher, biegnąc przez dziedziniec ku bramie.
Kątem oka zobaczyłem, że od strony wschodniego skrzydła zamku, nadbiega kolejnych dwóch strażników…
…ocknąłem się - jakieś dawne wspomnienia z dzieciństwa obudziły się w mej głowie - lecz teraz powróciłem do rzeczywistości i zacząłem odczy-tywać - runiczne znaki Elfów Wysokiego Rodu z Ismerumiru - bo takimi znakami zapisano to, co kryła treść zwoju:
Tam, gdzie słońce wstaje,
Gdzie zieleń się ściele,
Trzy rzeki się łączą,
U skały Uyveene.
Tam, tą Pieśń usłyszysz:
Ellandril rozbłyśnie zielonym blaskiem,
Ismerumir się w końcu odrodzi.
Otworzy się Zielona Brama,
Nadzieja znów się zrodzi.
Połączy się siedem mieczy,
Nurlisam się odrodzi.
Tak skończy się Era Władcy Ciemności.
- Co to jest? - zapytałem Ien’lu.
Ranny Churadżein lekko uniósł swą głowę, był jeszcze zbyt słaby, by móc usiąść. Dało się słyszeć jego lekkie stęknięcie wywołane bólem, jaki wciąż ogarniał jego ciało. Spojrzał na mnie i odrzekł:
- Ti… i…
- Przepowiednia Elfów Wysokiego Rodu - dokończył Ronan, spoglądając na zwój papieru.
- O czym ty mówisz? - spojrzałem ze zdziwieniem na elfa.
Ronan powstał, odszedł od ogniska i zbliżył się ku mnie. Wygodnie usiadł na churadzkich tkaninach, tuż obok Kła i Ien’lu. Spoglądnął na mnie i za-czął mówić dalej.
- Jestem Elfim Strażnikiem, z polecenia króla elfów Temeglosa z Ismeru-miru.
Gdy podczas uwolnienia elfa poznałem jego imię, i przypomniałem so-bie jego znaczenie, nie myliłem się. Ronan był Strażnikiem Ismerumiru - to była jego druga natura.
- Przecież Ismerumir został…
- Tak, został zniszczony - elf na moment przerwał, po jego policzku spły-nęły łzy na wspomnienia o wielkiej potędze upadłej cywilizacji elfów, jakim był niegdyś Ismerumir. - Jednak elfy przeniosły się w inne miejsce, gdzie nikt oprócz Strażników Zielonej Bramy, nie zna wejścia do ich no-wego królestwa.
Na moment zapanowała głęboka cisza. Ronan siedział z opuszczoną głową, wspominając zapewne te tragiczne chwile.
- A co ci Churadżeini mają z tym wspólnego?
Ronan podniósł głowę. Najpierw spojrzał na Ien’lu, potem na zwój papie-ru, a na samym końcu na mnie.
- Przed kilkoma dniami… w ręce Rady Świata, trafiło sześć zwoi…
- Jakich? - zapytałem przerywając mu opowieść.
- Magów Ziemi.
- Z tego pra…
Tym razem to elf przerwał mą wypowiedź, mówiąc:
- Tak z pradawnego miasta Atlantycua. Każdy ze zwoi jest runicznym kluczem do siedmiu mieczy, które razem połączone tworzą Nurlisam - najpotężniejszy miecz Noldarii - wykuty przed wiekami w Kopalni Alorii, w Ciemnych Górach, zwanymi Nazabnûn.
- Zaraz, zaraz. Przecież zwoi jest tylko sześć, a mieczy…
- Caalionie, w twych rękach spoczywa siódmy ze zwoi.
Ta informacja całkowicie mnie zaskoczyła. Jeden z najstarszych artefak-tów tego świata, leżał w mych dłoniach - to jaką miał wartość - nie dało się tego określić słowami, był po prostu bezcenny. Ronan kontynuował dalej swą opowieść.
- W zamierzchłych czasach wykuto potężny miecz Nurlisam, o tak wiel-kiej mocy, z jaką nikt dotąd nie miał do czynienia. Wykuto go, by budził grozę przed tymi, którzy by próbowali zakłócić wieczny spokój na tym świecie. Jednak… Ergas, syn Kalandora, nie mógł pogodzić się z tym, że to nie on, a jego starszy brat Golthar, zasiadł na Tronie Nõrodrim - chciał wykorzystać moc Nurlisamu, by zgładzić tych, co pozbawili go tytułu władcy Asgardu. Rada Świata widząc wielkie zagrożenie z pomocą Magów Ziemi, rozbiła Nurlisam na siedem części. Każdy z przedstawicieli siedmiu ras otrzymał pewną część Nurlisamu i nakazano im, by ukryli je w tajemnych miejscach, by nikt przeciwko nikomu, nie wykorzystał ich mocy. Kapłani Anurbinu zaklęli każdą z nich magicznym zwojem, umieszczając w nich runiczny klucz do tego, by kiedyś znów mogły się połączyć w jeden miecz. Na wszelki wypadek umieścili w każdym zwoju klucz do tego, jak odnaleźć daną część Nurlisamu. Wobec widma wojny ze strony Kaukrenu, postanowiono odszukać zwoje i na nowo połączyć siedem części Nurlisamu, by pokonać Hyperiona, potomka Ergasa. Udało się odszukać sześć z jego części, lecz…
Elf na moment przerwał, widocznie coś go zaniepokoiło.
- Hyperion, potomek Ergasa, który stał się niedawno wodzem Churadże-inów, zdobył ten ostatni zwój. Gdy odczytał jego treść, nie mógł pozwolić, by je połączono. Gdyby tak się stało, wykorzystano by jego moc prze-ciwko niemu, a wtedy… zakończyło by się jego złowrogie panowanie. Nie mógł zniszczyć samego zwoju, gdyż jego nie da się zniszczyć. Rozkazał Hamzan Kaarowi, by ten do tego nie dopuścił. Wódz ludu Chumardżahara, wysłał tych dwóch wojowników, by pojmali jakiegoś elfa - tak trafiło na mnie - miałem ich zaprowadzić do miejsca, gdzie spoczywa miecz elfów Ellandril - Zielone Ostrze - aby je odnaleźli i by ten był w jego sekretnym władaniu, by nikt go nigdy nie mógł pokonać. Jednak… ty stanąłeś w mej obronie i… pokrzyżowałeś ich plany.
Ronan przerwał, z niepokojem spojrzał na Ien’lu, który coraz to bardziej kaszlał.
- Muszę odnaleźć grotę Karakartal - mówił dalej elf. - Odnajdę Ellandrila, a potem mam nadzieję, odnaleźć Yora, który wie, gdzie się znajduje ten, kto może władać tym mieczem.
Gdy usłyszałem słowo Yora coś ścisnęło mnie za serce. Czyżby coś mu się stało, czy to tylko zwykły przypadek? Oby nic złego mu się nie stało. Starałem się na razie o tym nie myśleć, gdyż bardzo zaciekawiła mnie historia opowiadana przez elfa.
- To władca elfów, nie może nim władać?
- Ostatni miecz jest najpotężniejszy. Zawiera moc Elfów Wysokiego Ro-du, lecz jest on przeznaczony dla…
- Dla kogo?
- Grota Karakartal zawiera przepowiednię Elfów z Ismerumiru. Tam jest zapisane, kto jest Dziedzicem Ellandrila, bo tylko ta osoba może, połączyć wszystkie części Nurlisamu i pokonać wszelkie zło na tym świecie.
- Karakartal mówisz?
Yora czasami mówił mi coś o grocie Karakartal, lecz ja nie przywiązywa-łem do tych historii zbyt szczególnej uwagi - teraz jednak tego żałowa-łem, bo być może wiedziałbym coś więcej na ten temat.
- Znasz to miejsce? - zapytał elf, jakby wiedząc, że znam odpowiedź na to pytanie.
- Nie tylko je… ale i Yora…
- Naprawdę go znasz? - zapytał Ronan ciągle nie dowierzając.
- Tak…
Elf z nadzieją wymalowaną na twarzy, rzekł ponownie:
- Zaprowadź mnie do niego.
Delikatnie zwinąłem zwój papieru i z powrotem umieściłem go w tubie. Znając teraz całą historię oddałem tubę Ronanowi, bo to on był Strażni-kiem Ismerumiru i w jego rękach było to, by strzec tego zwoju.
- Ruszymy o świecie, najpierw zajmiemy się Ien’lu.
Odszedłem od nich i usiadłem na pniu drzewa w pobliżu ogniska. Teraz na spokojnie mogłem się zająć ostrzeniem i polerowaniem miecza, który wyszczerbił się po ciężkim pojedynku z Yai’he. Miecz położyłem na kola-nach. Z pochwy, w której tkwił sztylet, wyciągłem osełkę i przesuwając nią wzdłuż klingi ostrzyłem swą broń. Towarzyszył temu miły dla ucha brzęk.
Po kilku przesunięciach osałki po stali, spojrzałem na Ronana, który w tym czasie przygotowywał maść na rany, jakie odniósł z rąk Churadże-inów. Siedział na rozłożonych na ziemi skórach, jakie znalazł przytroczo-ne do siodeł stepowych koni. Od czasu do czasu zerkał na Ien’lu, by sprawdzić jak się czuje. Na szczęście przybysz ze wschodu spał spokojnie, a bordowa kapa ze złotymi zdobieniami, którą był okryty, równomiernie podnosiła się i opadała pod wpływem pracy płuc.
W moich sakwach znalazł zioła, pomocne w przygotowaniu leczniczej maści. Sam nie mogłem się nadziwić jego umiejętnością w sztuce zielar-stwa, bo choć Yora nauczył mnie, jak z ziół przygotować maść czy też napój, to Ronan zaledwie z kilku liści meliru, jemioły i korzenia koaar potrafił sporządzić lekarstwo. Po wymieszaniu i rozgnieceniu ziół z wodą, włożył swą dłoń do glinianego naczynia i nabrał w palce jasnozieloną maść, którą wtarł w swoje rany. Gdy już skończył swe zajęcie, wziął w dłonie kubek z aromatycznym napojem i przysiadł na ziemi tuż obok Kieła. Teraz obydwaj siedzieli przede mną, wpatrzeni w to, co robię.
- Jak rany? - zapytałem wkładając naostrzony miecz do pochwy.
- Za kilka dni powinny się zagoić.
Teraz nadeszła kolej na mą ulubioną broń.
- Możesz mi podać łuk - zwróciłem się do elfa.
Elf podał mi łuk, który leżał obok wilka, po czym spojrzał na spoczywa-jące na mych kolanach jego drzewce. Wziąłem go, by sprawdzić czy nie został uszkodzony - zawsze bardzo dbałem o swą broń - na szczęście łuk był w idealnym stanie. Ich niesamowita barwa - złotawo-czerwone linie, ze śladowymi odcieniami zieleni i bieli - wprawiały każdego w zachwyt. Nawet Ronan - Strażnik Ismerumiru - nie mógł się oprzeć temu widokowi i choć to elfy przecież słynęły z wyrobu najlepszych i najpiękniejszych łuków - to ten, w oczach Ronana, był istnym cudem.
- Naprawdę piękny łuk - rzekł zachwycony elf.
- O tak. Dostałem go w prezencie od Yora.
- Nigdy takiego nie widziałem, naprawdę niesamowity…
Elf ziewnął, zbierało mu się na spanie. Jak na dzień dzisiejszy emocji jemu i mnie nie brakowało - było ich aż za wiele.
- Możesz spać spokojnie, będę przy was czuwał do rana.
- Ależ… - chciał zaprotestować i również pełnić nocną wartę, lecz nie mogłem mu na to pozwolić.
- Nie ma mowy, jesteś jeszcze bardzo słaby.
Powstałem i udałem się na skraj jeziora, by nabrać świeżej wody do bukłaku. Niewielkie jezioro pod wpływem mrozu zaczęło na nowo zama-rzać. Był to ostatni moment, by jej nieco zaczerpnąć. Gdy włożyłem bu-kłak do wody - a lodowata woda wlewała się do jego środka - usłyszałem krzyki, które dochodziły zza mych pleców.
- Nie! Nie dam ci się zabić!
Rozpoznałem ten głos - był to krzyk Ronana. Szybko obejrzałem się za siebie. Przeraziłem się, gdy mym oczom ukazał się widok Ronana, próbu-jącego się wyzwolić z ramion Ien’lu.
Churadżein próbował go udusić. Wiedziałem, że jeźdźcy ze wschodu słyną z wielkiej siły, lecz nie sądziłem, że Ien’lu mimo ciężkiej rany odwa-ży się na coś takiego. Ien’lu poznał całą prawdę o zwoju - rozległ się głos w mej głowie. Domyśliłem się, że chciał potajemnie nas zabić, by móc wypełnić rozkaz Hyperiona, inaczej spotkałaby go surowa kara, po tym jakbym go puścił wolno, a on wracałby do Hyperiona z pustymi rękoma. Kolejny raz go nie doceniłem. Niski przybysz mocniej ścisnął szyję elfa, któremu brakowało już tchu. Musiałem szybko działać, inaczej Ronan zginie. Szybko zatkałem bukłak i ruszyłem pędem ku nim. Teraz liczyła się każda sekunda, która może zadecydować o życiu elfa.
Kieł, gdy ujrzał, że się ku nim zbliżam, błyskawicznie podniósł się z ziemi. Stanął przed Ien’lu i zawarczał, wyszczerzając swe ostre kły. Chciał zmusić oprawcę, by ten się poddał, lecz na nic się to zdało. Ten jeszcze bardziej ścisnął Ronana, aż jego twarz posiniała. Wilk warknął raz jeszcze, lecz Churadżein nie ustąpił.
Zbliżyłem się do ogniska, które powoli dogasało. Obok niego, oparty o pień drzewa leżał mój łuk oraz kołczan ze strzałami. Pochwyciłem broń, a następnie wyjąłem strzałę z kołczanu i założyłem ją na cięciwę. Powoli podszedłem do Ien’lu, który wyciągnął zza pasa sztylet i przystawił go do gardła elfa.
- Ni, podal! - zawołał Churadżein.
- Puść go!
- Ni, podari mu garda! - warknął ostrzegawczo.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta i niebezpieczna.
- Ien’lu nie popełniaj tego błędu, co Yai’he!
Powoli wycelowałem broń w jego pierś. Uśmiechnąłem się z satysfakcją, czując dotyk swej niezawodnej broni. Uważnie spojrzałem na Ien’lu. Trzy metry długości - tyle dzieliło mnie od niego. Wystarczy jeden celny strzał, by go pokonać. Był to jedyny sposób, by dokonać skutecznego ataku, który zadecyduje o życiu Ronana. Lecz tylko wytrawny łucznik może czegoś takiego dokonać - to była doskonała okazja by sprawdzić, czy już dorosłem do takiej roli. Niespodziewanie rozległ się głos Ronana.
- Pospiesz się Caalionie… - powiedział z naciskiem. - To… rozkaz!
Elf wydał mi rozkaz. Czyżby aż tak ufał mym strzelniczym umiejętnością?
- Tak jest - odpowiedziałem bez namysłu, po czym wymierzyłem strzałę w twarz Ien’lu.
Musiałem się skupić. Przez chwilę zrobiło mi się żal Ien’lu, bo wyjawił prawdę, a ja za to miałem darować mu życie. Nie był niczemu winny - lecz wiedziałem, że jak nas opuści i natrafi podczas samotnej wędrówki na swoich, to ci się o wszystkim dowiedzą, a wtedy to się dla niego źle skończy. Natychmiast odgoniłem te myśli od siebie. Wciągnąłem ze świstem powietrze. Otworzyłem szerzej oczy, by móc lepiej widzieć wśród ciemności zimowej nocy. Miałem tylko jedną, jedyną szansę. Jeśli spudłuję Ien’lu poderżnie Ronanowi gardło - a wtedy...
Nie, nie mogę tak myśleć - rozległ się głos w mej głowie. Naciągłem mocniej cięciwę, aż do momentu, gdy pióro lotki delikatnie musnęło mój zimny od mrozu policzek. Znajomy zapach broni dał mi odrobinę spoko-ju. Dopiero teraz poczułem się pewniej.
Raz, dwa, trzy, cztery… w głowie odliczałem sekundy dzielące mnie od strzału. Pięć, sześć, siedem, osiem… Zawahałem się. Dziewięć. Moje tętno przyspieszyło. Wręcz czułem, jak adrenalina buzuje w moich żyłach. Czu-łem rozluźnienie i spokój, wiedząc, że w mych dłoniach tkwi niezawodna broń. To wszystko zaraz się skończy. Wypuściłem powietrze. Dziesięć.
- Ien’lu darowałem ci życie, lecz teraz to już koniec!
Strzała była idealnie wymierzona w jego szyję. Puściłem cięciwę, odda-jąc strzał, a sekundę później zamknąłem oczy - po raz pierwszy w życiu podczas strzału z łuku. Rozległ się świst i stłumiony huk. Po chwili, powoli otworzyłem oczy, łzy spłynęły po policzku, na mej twarzy pojawił się uśmiech.
Ien’lu leżał martwy na śniegu za plecami Ronana, ze strzałą utkwioną w szyi. Elf spoglądał na niego, cały drżał ze strachu, bo był w złej sytuacji. Jednak teraz spoglądając na mnie, uspokoił się. Wiedział, że po raz kolejny ocaliłem mu życie, lecz pewna myśl nie dawała mi spokoju. Podszedłem do niego i zapytałem go:
- Ronan, aż tak bardzo mi ufałeś?
- Caalionie, przyjaciele zawsze sobie ufają.
Ze strony Ronana była to naprawdę niezwykła pochwała. Wyciągnąłem ku niemu rękę i pomogłem mu wstać. Elf udał się w stronę ogniska, do-rzucił do niego gałęzi, które za dnia uzbierał. Blask znów płonącego ognia ponownie rozświetlił nasze małe obozowisko. Ronan położył się na skó-rach, po czym zasnął.
Ja tymczasem zająłem się usunięciem martwego ciała Ien’lu. Zarzuciłem łuk na ramię, po czym chwyciłem Churadżeina za ramiona i zaciągnąłem go na brzeg jeziora. Był naprawdę ciężki - jak to już było o nich wiadomo -lecz miałem na tyle siły, by usunąć wszelkie ślady po tak dramatycznym starciu. Musiałem tak uczynić, bo niepokoiło mnie to, że na drodze natrafiłem na ślady kopyt koni i wozów, które mogły należeć do Churadżeinów. Gdyby natknęli się na ciało Ien’lu, nie wiadomo, co by dalej uczynili. Zapewne przeszukali by całą okolicę, by znaleźć zabójców jego i zapewne Yai’he, bo doszli by do wniosku, że wszelkie plany Hyperiona legły w gruzach. Na skraju jeziora był niewielki rów - zapewne wykopany przez dziki, które poszukiwały pożywienia - więc tam zepchnąłem jego ciało, przykryłem je leżącymi pośród śniegu gałęźmi, by nikt go nie znalazł. Na sam koniec przysypałem je śniegiem, by wszystko wyglądało naturalnie.
Gdy uporałem się z tym zadaniem, usiadłem na pniu drzewa. Kieł przy-siadł tuż obok. Swymi zielonymi oczyma spoglądnął na mnie, a chwilę później swą głowę wtulił w swe puszyste ciało i zasnął. Czekała mnie pierwsza nieprzespana noc w całym życiu - oby była spokojna. W końcu doczekałem się pierwszej warty - niczym słynni Zwiadowcy, zwani Leśną Strażą, którzy strzegą Pogranicza Ururk - jedynego miejsca, gdzie można dostać się do potężnego Królestwa Asgardu.
Na niebie pojawił się księżyc, którego otaczały miliony gwiazd. Od wielu miesięcy nocne niebo nie było tak czyste, jak teraz. Za to we znaki dał się silny mróz, który przenikał nawet przez grube futro. Naciągając mocniej kaptur na twarz oparłem się o jodłę. Z łukiem, który spoczywał na mych nogach, czuwałem przy blasku ogniska nad Ronanem i wilkiem aż do samego rana.
Elf spał spokojnie, aż do momentu, gdy na bezchmurnym niebie pojawi-ły się pierwsze oznaki wschodzącego słońca. Jego promienie spadły na jego twarz. Ronan przetarł oczy, rozglądnął się dookoła, powstał i zbliżył się ku mnie.
Z samego rana upolowałem parę zająców, które teraz smażyły się nad ogniskiem. Obróciłem kij, by upolowane szaraki dopiekły się z drugiej strony. Kieł już od samego rana - gdy tylko wyruszyłem na polowanie - wylegiwał się w pobliżu ogniska. Elf usiadł na skórach i wpatrzył się w płonące ognisko.
- Wspaniały wilk - rzekł Ronan.
- Tak to prawda.
Kieł spojrzał na elfa. Powstał i usiadł u mych stóp.
- Przed siedmioma laty Kayhalovie napadli na karawanę.
- Kayhalovie… powiadasz?
Elf na moment się zamyślił. Czyżby znał tych dzikich rabusiów z północ-nych rejonów krainy Iberkaronu?
- Kupiecka karawana z miasta Nalinor podążała do Asgardu. Kayhalovie napadli na nią, zabili wszystkich i zabrali ze sobą to wszystko, co przewo-zili. Ruszyłem z odsieczą, lecz było już za późno. Część z nich uciekła, a ci co pozostali przy życiu, padli od mym strzał.
- Kayhalovie to naprawdę groźni rabusie - przyznał Ronan.
- Sprawdzając ich wozy usłyszałem kwilenie. Szczenięcie leżało otulone w koc na jednym z wozów…
Naszą miłą rozmowę przerwały bardzo głośne odgłosy, dobiegające zza wzgórza znajdującego się za plecami Ronana. Elf szybko powstał z ziemi, pochwycił łuk i kołczan ze strzałami należący wcześniej do Ien’lu i bie-giem udał się na skraj brzegu wzgórza. Na jego szczycie przystanął i nagle zamarł.
- Cżyżby kolejni Churadżeini? - zmartwił się nieco.
Udałem się w miejsce, gdzie elf leżąc na brzuchu, spoglądał na drogę biegnącą przez Stary Bór. Spojrzałem we wschodnią stronę boru, gdzie pierwszy raz wypatrzyłem Yai’he, Ien’lu i Ronana. Tak, to byli oni - przy-puszczenia elfa się potwierdziły.
Onliniak
Wysłany: Śro 15:55, 14 Sie 2013
Temat postu:
Rozdzial II
Pojedynek z Yai’he
Tak doszło do pojedynku z Yai’he…
W chłodnym powietrzu poranka unosił się zapach jodeł i słodkiej żywicy. Zazieleniły się trawy na brzegach boru - szczególnie od południowej strony, gdzie słońce najwcześniej wytopiło śnieg. Stary Bór rozbrzmiał pohukiwaniem sowy, świergotem i trzepotem skrzydeł ptaków. Z każdym dniem wiosenny bór będzie zmieniał nieco swoje oblicze, z każ-dym dniem będzie jeszcze bardziej zielony i pełen życia.
Spojrzałem na Kła, który wyłonił się zza krzaka. Jego biała sierść dum-nie prezentowała się w popołudniowym słońcu, a ogon kręcił się to w jedną, to w drugą stronę. Wilk stąpał po miękkim śniegu delikatnie i nie-mal bezszelestnie - nikt nie potrafił poruszać się tak cicho jak on. Pod-szedł niespodziewanie do skraju brzegu i instynktownym i zwinnym sko-kiem rzucił się na Churadżeina, zrzucając go z grzbietu konia. Skoczył, potężnymi kłami mierząc w szyję Ien’lu.
Jednak przybysz ze wschodu w ostatniej chwili - po wypuszczeniu z ręki strzały i łuku - zdołał sięgnąć po puklerz i z całej siły odepchnął wilka od siebie, rzucając go w zaspę na skraju rzeki. Mimo całego swego doświadczenia, jednak nie doceniłem tego niewysokiego i lękliwego Churadżeina.
Koń Ien’lu głośno zarżał, przerażony stanął dęba. Po czym oddalił się od jeźdźców do miejsca, gdzie znalazł świeżą trawę, którą skubnął kilka razy. Yai’he mocno ściągnął wodze, starając się utrzymać czarnego wierzchowca, gdyż i ten się wystraszył po tym, jak Kieł skoczył na jego towarzysza, powalając go na ziemię.
- Gez hanwa! - krzyknął jeździec, próbując go uspokoić.
Teraz nadeszła moja kolej, wpatrzony w jeźdźców sięgnąłem do kołczanu po strzałę. Trzymając ją w ręku, jak i długi łuk, zszedłem po śniegu na dół ku drodze, na której udało mi się zatrzymać jeźdźców. Zrobiłem to tak szybko, że Yai’he nie zdołał nic uczynić - choćby sięgnąć po miecz, założyć strzałę na cięciwę lub użyć do osłony puklerza - atak z zaskoczenia był dobrym posunięciem. Widząc mnie z wymierzonym w ich stronę grotem strzały, obydwaj jeźdźcy zamarli. Nie spodziewali się, że zamiast potężnego wojownika ujrzeli młodzieńca - życie bywa bardzo nieprzewidywalne i jest pełne niespodzianek.
- Uwolnijcie elfa!
Żaden z nich ani na moment nie drgnął, byli jeszcze w lekkim oszoło-mieniu. Wszystko działo się tak szybko, że nie byli w stanie na razie nic zrobić. Dopiero po chwili ręka Yai’he, powoli zaczęła wędrować ku ręko-jeści krzywego miecza, tkwiącego w skórzanej pochwie - poczerniałej od starości.
- Ani się waż! - ostrzegłem pewnego siebie Yai’he, naciągając cięciwę łuku.
Przybysz z niechęcią odciągnął rękę od miecza. Zapewne nie tak sobie wyobrażał tą podróż - został zaskoczony, a także pozbawiony użycia własnej broni do obrony. Zdawał sobie sprawę, że na razie jest bez szans, choć był aż zbyt pewny swych umiejętności.
- Zsiadaj z konia! - wydałem mu polecenie, choć było wiadomo, że tak łatwo jego nie wykona.
Yai’he nadal siedział na grzbiecie swego konia, bacznie obserwując całą tą sytuację. Cały czas obserwowałem jego prawą rękę, gdyż ta była bardzo blisko rękojeści miecza. Gdyby sięgnął po miecz, moja strzała rozszarpała by jego dłoń.
- No już! - krzyknąłem na niego.
Podszedłem bliżej - na odległość trzech metrów - wciąż wymierzając grot strzały w wysokiego jeźdźca - w jego twarz - na której malował się gniew. Był zaskoczony, że tak łatwo on i jego towarzysz wpadli w zasadz-kę, bo przecież to Churadżeini byli znani z ataku z zaskoczenia. Teraz na własnej skórze poczuli to, co ogarnia ludzi zaskoczonych przez nich sa-mych - strach, który był tak opętający, że nie mogli się poruszyć, zdener-wowanie, poczucie bezsilności, niepewność i lęk o życie.
Ien’lu, którego jasnobrunatny kożuch pokrył śnieg, chciał dźwignąć się z ziemi, lecz nie zdążył, albowiem… gwizdnąłem na wilka, a ten szybko przedarł się przez zaspę i już był u boku leżącego na ziemi jeźdźca. Kieł otworzył szeroko szczękę starając się rozszarpać jego szyję.
- Ni, ni! - krzyczał przerażony Ien’lu.
Trzymając kark wilka, niski przybysz czuł, że nie uda mu się go długo powstrzymać i zaraz niechybnie zginie. Szczęki wilka kłapnęły w powietrzu, kilka centymetrów od jego szyi - Kieł nie chciał go zabijać - lecz chciał go tylko postraszyć. Strach sprawi, że wyjawi prawdę o poczynaniach Churadżeinów - o których musiałem wiedzieć. Wilk wystrzeżył swe ostre i wielkie kły, Ien’lu się przeraził. Podniósł głowę, spojrzał na mnie i już chciał coś powiedzieć, lecz Yai’he go powstrzymał.
- Taqa czach!
Ien’lu spojrzał na swego towarzysza, który był potwornie zły, bo znalazł się w tak trudnej sytuacji - która stała się dla nich beznadziejna. Nie dość, że wpadli w zasadzkę, to jeszcze musieli milczeć. Niespodziewanie ode-zwał się elf:
- Uciekaj! Zabiją cię! - krzyknął na całe gardło, a jego słowa niosły się głuchym echem po okolicy.
Spojrzałem na elfa, który z wielkim trudem podniósł głowę. Cała jego twarz zalana była krwią. Yai’he zeskoczył z siodła, brnąc po kostki w śnie-gu. Rozzłoszczony kopnął elfa swym czarnym butem w twarz. Jeniec stracił przytomność, jego głowa opadła na zimny śnieg, który wokół niego stawał się coraz bardziej czerwony. Więzień się nie ruszał. Yai’he, który okazał się być wyjątkowo brutalny, ruszył w moim kierunku. Był zły na siebie, że tak łatwo wpadł - wprost w moje ręce.
- Stój! - krzyknąłem do Churadżeina, który małymi krokami zbliżał się ku mnie.
- Gupi hlopec - rzekł Yai’he, idąc dalej.
Byłem zaskoczony, ten zbyt pewny siebie i okrutny jeździec ze wschodu, mówił w języku glandrońskim. Językiem tym, posługiwano się w większości krajów Asgardu. Wyjątek stanowiły Edaron - kraj elfów, Alo-ria - kraj krasnoludów oraz kilka mniejszych regionów, zamieszkanych przez nieznane ludy. To więc sobie porozmawiamy - pomyślałem - wyciągnę od ciebie wszystko.
- Więc mówisz po naszemu - rzekłem do niego, ciągle mierząc w niego strzałę. - Uwolnij elfa!
Wysoki przybysz lekko się uśmiechnął, po raz kolejny chciał sięgnąć po swój krzywy miecz, lecz mu na to nie pozwoliłem. Pozbawiony możliwo-ści sięgnięcia po stalową broń, był bezbronny, co zapewniało mi odrobinę bezpieczeństwa.
- Nawet nie próbuj!
Yai’he zatrzymał się, uniósł ręce w pokojowym geście, jakby chciał spo-kojnie porozmawiać, lecz ja wiedziałem, że nie należy mu zbytnio ufać, bo dało się to wyczytać z jego mowy jak i spojrzenia.
- Dokąd go prowadzicie?
Jeździec ze wschodu powoli opuścił ręce.
- Ni twa spari - odrzekł Yai’he, robiąc krok w moją stronę.
Tego było już za wiele. Czy on naprawdę jest taki nierozważny, a może to tylko pozory? Gdyby wyjawił prawdę, może byłbym dla niego i dla Ien’lu litościwy i pozwolił bym im w spokoju odejść. Jednak sytuacja wyglądał całkiem inaczej. Yai’he wydawało by się, grał nieustępliwego wojownika. Niebawem się o tym przekonam.
- A właśnie, że moja - wycelowałem strzałę przed Churadżeina i puściłem cięciwę. - Gadaj!
Strzała wbiła się do połowy w śniegu, kilka centymetrów przed Yai’he. Ten zatrzymał się. Z przerażeniem spoglądnął najpierw na strzałę wbitą w ziemię, a potem na mnie, trzymającego kolejną wymierzoną w jego oblicze. Był zaskoczony, nie myślał, że odważę się wystrzelić strzałę. A jednak - mylił się.
- Kolejna rozerwie ci czaszkę! - ostrzegłem go.
Obszedłem Yai’he z lewej strony, nie spuszczając nawet na moment grotu strzały, który był w niego wymierzony. Powoli, krok po kroku, stą-pając po miękkim śniegu, podszedłem ku ich koniom. Na ich długiej i ku-dłatej sierści dało się zauważyć grudki zaschniętego błota, a do tego ten okropny zapach - nie do zniesienia - lecz musiałem wytrzymać, by nie dać Yai’he do zrozumienia, że na sam odór unoszący się z sierści koni, ponie-cham wszelkiej próby uwolnienia elfa i stanięcia z nimi do walki. Nadeszła pora uwolnić jeńca, skoro sam Yai’he nie chce tego zrobić. Zdawałem sobie sprawę, że nie obejdzie się bez walki z Churadżeinem - walki, która może okazać się naprawdę trudna, bo przekonałem się, że Yai’he tak łatwo nie ustąpi.
Kieł cały czas pilnował przerażonego Ien’lu, który zamknął oczy. Nie chciał patrzeć na to całe zajście. Już samo starcie z potężnym wilkiem odebrało mu wszelkie chęci do walki.
Yai’he bacznie obserwował moje poczynania, w jego odważnym spoj-rzeniu płonął ogromny gniew - który z każdą chwilą narastał. Czekał na moment mej nieuwagi, byle by tylko mnie zaatakować, lecz ja byłem czujny.
- Kieł miej oko na Yai’he - rzekłem do wilka, który tylko czekał, by rzucić się na niego.
Kieł ponownie wystrzeżył swe białe kły, tym razem w stronę Yai’he, by dać mu do zrozumienia, by nie próbował stawać do walki - inaczej może się to dla niego źle skończyć.
Podszedłem do elfa, ciągle mając w zasięgu wzroku, tego pewnego sie-bie Churadżeina. Spojrzałem na leżącego na śniegu elfa, miał jakieś dwa-dzieścia lat, lecz jak wiadomo, elfy są ponoć nieśmiertelne, więc mógł mieć o wiele więcej.
- Co oni ci zrobili?
Yai’he i Ien’lu zasługiwali na pogardę za to, w jaki sposób traktowali swe-go więźnia. Każdy - nawet najgorszy więzień - zasługiwał na lepsze trak-towanie - lecz oni widoczniej nie znali tej reguły. Elf był posiniaczony i miał mnóstwo ran na całym ciele. Na jego młodej twarzy jak i ubraniu dało się zauważyć zaschłą krew. Na lewe oko ledwo co widział.
- Wody… - wołał z pragnienia.
Ukląkłem obok elfa, łuk położyłem na ziemi, a obok kołczan pełen strzał, który zsunąłem z ramienia - tak będzie mi wygodniej uwolnić elfa i się nim zająć. Dobyłem długiego sztyletu i rozciąłem grube sznury, które uciskały jego nadgarstki. Zza grubego futra wyjąłem bukłak - podłużny pakunek - i odkorkowałem go. Ostrożnie uniosłem jego głowę i dałem skosztować wody wycieńczonemu elfowi, który teraz tylko jej potrzebo-wał, by odzyskać nieco sił.
- Pij, to cię postawi na nogi.
Młody elf pił wodę małymi łykami z bukłaka, który przytaknąłem do jego ust. Jej orzeźwiający smak zwilżył wyschnięte gardło młodego elfa. Widać było, że Churadżeini nie dawali mu wody do picia, gdyż ten wypił prawie całą jego zawartość.
- Jak cię zwą?
Elf spojrzał na mnie. W jego spojrzeniu było coś dziwnego, coś czego nie mogłem odgadnąć. Już od pierwszego momentu, gdy go ujrzałem, coś mnie w nim zaintrygowało.
- Jestem… Ronan… - wystękał elf.
- A ja jestem Caalion - uścisnąłem jego zimną dłoń, którą ku mnie wycią-gnął.
Znałem nieco język elfów. To imię coś mi mówiło. Sięgnąłem pamięcią wstecz, do chwil, gdzie od Yora uczyłem się kultury elfów i ich niezwykłego języka. Elfy zawsze mnie fascynowały, a teraz spotkałem się z jednym z nich - to niesamowite uczucie. Tak, Ronan - Strażnik, stróż skarbca - tajemnicze imię jak i jego znaczenie. Kim on tak naprawdę jest? Czyżby coś ukrywał?
- Powiesz mi, dlaczego cię pojmali?
Elf ciągle milczał, lecz ja musiałem to wiedzieć - i… znalazłem pewien sposób. Spojrzałem kątem oka na Ien’lu. Ujrzałem w jego ciemnych oczach błysk lęku, który szybko skrył, lecz nie na tyle szybko, bym nie zdążył tego nie zauważyć. Po czym ponownie skierowałem słowa do Ronana:
- Jeśli ty mi tego nie powiesz, to wyciągnę to od tych dzikusów, choćbym musiał ich zabić.
Wiedziałem, że jeśli znają mój język to i zrozumieją treść wypowiedzia-nych przeze mnie słów.
Klatka piersiowa Ien’lu swobodnie unosiła się i opadała, jego twarz po-krył zimny pot wywołany strachem, przed groźbą śmierci, jaką zapewne usłyszał z mych ust.
- Hamzan Kaar - Ien’lu wypowiedział w końcu słowa, na które tak bardzo czekałem. - Nu roz Hype…
Wystraszony jeździec przerwał i z przerażeniem spojrzał w stronę Yai’he. W owej chwili usłyszałem odgłos wyciąganej z pochwy broni. Spojrzałem w tą samą stronę, co Ien’lu - lecz… o sekundę za późno. Ten rzucił sztyletem w swego kompana, wprost w jego pierś - mocno krwa-wiący Ien’lu stęknął i krzyknął z bólu. Mój wzrok momentalnie utkwił w zamarłej - jakby się to wydawało, twarzy Ien’lu. Yai’he od samego począt-ku nie chciał, bym dowiedział się o ich poczynaniach. Domyśliłem się, że za tym wszystkim stoi Władca Kaukrenu - Hyperion, zwany Czarnym Królem. Najbardziej zaniepokoiła mnie wiadomość o tym, że Hamzan Kaar - przywódca pradawnego ludu Chumardżahara - jest po stronie Kau-krenu.
- Strzeż się! - krzyknął nagle przerażony Ronan.
Spojrzałem w stronę Yai’he, który wysunął z pochwy krzywy miecz. Nie dziwiłem się Ronanowi, bo przecież sam na własnej skórze poczuł, jakim okrutnym człowiekiem jest ten jeździec ze wschodu, a teraz chciał mnie przed nim chronić.
- Czay neicz wacze - zaśmiał się Yai’he i ruszył do boju.
Wiedziałem, że prędzej czy później Churadżein zaatakuje, ale nie sądzi-łem, że nastąpi to tak szybko. Yai’he zaczął biec w moją stronę, wymachu-jąc mieczem i wydając bojowe okrzyki. Widząc pędzącego w mą stronę Churadżeina, uciekłem w bok, po czym z pochwy nasączonej oliwą wyją-łem miecz i zadałem cios w jego plecy, odcinając końcówkę jego warko-cza. Ostrze na dodatek przecięło jego grube, puszyste, jasnobrunatne fu-tro. W miejscu rozcięcia pojawiła się krew. Wiedziałem, że ranny długo nie wytrzyma tej walki - zwłaszcza w tak trudnych warunkach, do których nie był przyzwyczajony. Odwracając się w stronę padającego na ziemię Yai’he, krzyknąłem do elfa:
- Ronan! Zajmij się Ien’lu!
Młody elf, odkąd go uwolniłem odzyskał nieco sił. Roztarł nadgarstki i rozprostował palce, po czym podczołgał się na brzuchu po śniegu i błocie do rannego Churadżeina. Ien’lu ogarnęły dreszcze, jeszcze mocniej krwa-wił. Sztylet, który przeciął gruby kożuch prawie w całości zagłębił się w jego ciele. Ien’lu krzyczał na cały głos z bólu, jaki zadał mu jego własny kompan.
Z opowieści o elfach - opowiadanych wieczorami przez Yora - wiedzia-łem, że Ronan się nim odpowiednio zajmie, elfy słynęły bowiem ze sztuki uzdrawiania. Kieł cały czas czuwał przy rannym, gotów stanąć do walki, gdyby coś mi groziło ze strony Yai’he.
Tymczasem Yai’he, który upadł na ziemię od ciosu zadanego przez mój miecz, powstał i otrzepał rękoma śnieg z długiego futra. Jego niebieskie pasy na twarzy pod wpływem topniejącego śniegu, gdy leżał na ziemi się rozmazały. Jego twarz - wcześniej jasnobrązowa - stała się teraz ciemno-niebieska.
- Ti… szalety - powiedział Yai’he i splunął na ziemię. - Zabi ci ja! - krzyk-nął.
Wysoki przybysz nie spodziewał się, że oprócz łuku, mam jeszcze miecz, którego nie mógł wcześniej widzieć, gdyż ukryty był pod mym futrem. Uśmiechnąłem się do niego, powoli zdjąłem z głowy kaptur i spojrzałem w ciemne oczy Yai’he. Teraz to już była walka na śmierć i życie - albo on albo ja.
- No, na co czekasz! - krzyknąłem na Yai’he.
Czekałem, po chwili zakreśliłem mieczem półokrąg w śniegu. Patrząc na Yai’he piwnymi oczami, widziałem w nim strach i chęć mordu wymalowaną na tej ciemnej, wychudzonej i zarośniętej twarzy. Zawiał zimny wiatr, który sprawił, że futro jakby na moment ożyło. Powoli podniosłem miecz, którego lśniące ostrze ociekało krwią wojownika ze wschodu i wtenczas Yai’he ruszył do kolejnego ataku. Szybko odskoczyłam do tyłu, przeskakując przez powalone drzewo przykryte białym puchem. Jeździec ze wschodu zatrzymał się w ostatniej chwili - skupiony na walce nie zauważył leżącego na ziemi drzewa, które doskonale maskował śnieg - inaczej by upadł na ziemię, a wtedy, było by już po nim - i walka by się zakończyła.
Znajdował się teraz między mną, a wilkiem, który stał dwa metry za nim, bacznie go obserwując. Yai’he stękał i wykrzykiwał jakieś przekleń-stwa.
- Szagarcz harr! Mar dircz arczar!
Splunął na ziemię, jeszcze mocniej ścisnął swój krzywy miecz i przeklnął kolejny raz.
- Shurar wari hagi!
Niestety, nie znałem tych wulgaryzmów. Kolejny raz uśmiechnąłem się do niego, lekko podnosząc brwi, co go bardzo rozzłościło. Nagle poczułem zimno na policzku, podniosłem głowę. Z nieba spadały białe płatki. Wyciągnąłem rękę i kilka z nich na niej wylądowało - To śnieg - usłyszałem w głowie. Pod wpływem ciepła dłoni - w jednej krótkiej chwili - płatki śniegu się roztopiły.
- Śnieg - wyszeptałem. - Śnieg.
Po raz pierwszy od trzech dni, pojawił się śnieg. Z nieba, które momen-talnie pokryło się szarymi chmurami, spadało coraz więcej białych płat-ków, powoli pokrywając wszystko wokoło. Spoglądnąłem na Yai’he, z jego twarzy spływały krople potu.
- Na co czekasz?
Churadżein otarł pot z czoła, po czym rzekł:
- Bi ci zabi!
Wysoki przybysz mocno ścisnął swój miecz, który nie był czymś specjal-nym. Krzywe, długie ostrza z tombakijskimi okuciami, były typowe dla wojowników z Churadu. Choć ich miecze były wytrzymałe, to jednak nie mogły się równać z tantalorskimi mieczami, które przewyższały je pod każdym względem. Zrobiłem krok ku niemu, po czym spojrzałem na jego twarz.
- Teraz będziesz miał przynajmniej ładną scenerię do umierania, piękny ostatni widok - drażniłem go coraz bardziej.
Wiedziałem, że nie odpuści, ale w gniewie popełnia się więcej błędów - i na taki właśnie liczyłem. Jeden błąd - tego, jakby się wydawało pewnego przybysza - zmieni losy walki.
Podszedł powoli, nie spuszczając ze mnie wzroku, w których oczach widziałam dziwny blask. Nie odkładając broni, przeszedł przez drzewo. Nie zrobiłem żadnego ruchu, bo na razie byłem w bezpiecznej odległości. Patrzyłem się na to z uśmiechem, Yai’he czekał na mój błąd. W końcu zaczął przekładać krzywy miecz z ręki do ręki, jakby nie mogąc się zdecydować: czy atakować czy nie, aż w końcu zaatakował. Wtenczas przypomniały mi się słowa Yora: Musisz użyć umysłu, myśl logicznie, staraj się wykorzystać nawet najmniejszy błąd przeciwnika, a wtedy wy-grasz - Yora jak zawsze miał rację.
- Boisz się? - zapytałem Yai’he.
Nie odpowiedział, tylko zadał cios z góry. Zamachnął się, odskoczyłem na bok. Znów zaatakował, był szybki, ale nie wystarczająco, więc ponow-nie odskoczyłem, ale tym razem zadałem cios w jego lewy bok, by wie-dział, że nie zamierzam się tak łatwo poddać. W ostatniej chwili przyblo-kował ten cios. Uderzył od tyłu, lecz szybki blok mieczem, przerwał jego atak.
- Nie myśl, że tak łatwo się poddam!
- Ni grai z me! - krzyknął donośnie.
Zrobiłem obrót i stanęliśmy naprzeciw siebie. Uśmiechnąłem się do niego - najwyraźniej miał już dość tych uśmiechów, bo w jego oczach, aż potę-gowała się złość - i na jedną krótką chwilę, ostrze miecza zajaśniało w blasku słońca, które na moment przedarło się przez szare chmury.
Kolejny raz zaatakował, lecz ja byłem czujny i zablokowałem jego ude-rzenie. Stal zabrzęczała o stal, posypały się iskry. Miecze się skrzyżowały, zbliżyliśmy się na tyle blisko, że teraz nastąpiła walka na spojrzenia - a zapewne i tych też miał już dość, bo za każdym razem coraz bardziej go drażniły. Ciemne oczy Yai’he, w których tliły się iskry gniewu spoglądały w moje - pełne pogardy dla jego czynów. Poczułem na własnym ciele jego zimny oddech. Yai’he jeszcze głębiej spojrzał w moje oczy. Wiedziałem, co to spojrzenie oznacza - niebawem wszystko się skończy.
- I co Yai’he? Co teraz zrobisz?
Churadżein ciągle milczał, z jego twarzy spływało coraz więcej kropli potu.
- Dam ci szansę. Powiesz mi, co z tym wszystkim ma wspólnego Hamzan Kaar i dlaczego pojmaliście elfa, a wtedy puszczę was wolno, inaczej…
Yai’he w końcu przemówił:
- Ni ta mowi… ni ta!
- Nie chcesz mówić…
Na moment przerwałem, by nieco przytrzymać jeźdźca w niepewności, by nadać dodatkowego napięcia.
- Poczujesz ból, jaki zadałeś Ien’lu, będziesz cierpiał powoli…
- Ni powie.
Yai’he wyczuł to nerwowe napięcie, bo aż jego policzki zapłonęły czer-wienią.
- Aż w końcu…
- Ni moga, ni zabi.
Yai’he nie wytrzymał, pchnął mnie do przodu, po czym szybko wycofał się i ponownie zaatakował. Będąc w wielkim szale walił mieczem na oślep. Yora miał rację: Churadżein popełnił straszny błąd. Nie skupił się na swym celu - czyli na mojej osobie - jego ataki nie były precyzyjne. Świ-snęło powietrze przecięte ostrzem miecz - ten odgłos kilka razy dobiegał do mych uszu - jego miecz ani razu nie dotknął mojego. Postanowiłem wykorzystać ten jego jeden, jedyny błąd - jakim był brak koncentracji. Uważnie śledziłem każdy jego cios zadawany mieczem, by wiedzieć, który moment będzie najlepszy, by w końcu zakończyć tą walkę. Moment ten nadszedł bardzo szybko. Uderzył z góry, lecz odskoczyłem w bok, blokując jego atak i za pomocą kolejnego, błyskawicznego ciosu, szybko wytrąciłem mu z ręki miecz, tak iż wylądował w pobliskiej zaspie. Yai’he nie był w pełni skoncentrowany i nie pomyślał, jaki zrobić następny ruch w walce - to był jego słaby punkt. Strach, który malował się w oczach mojego przeciwnika, w jednej chwili zamarł, gdy zorientował się, że w jego dłoni nie ma już miecza.
Podniosłem miecz na wysokość jego oczu, pot coraz bardziej spływał mu z czoła. Wiedział, że jego życie to już kwestia kilku najbliższych chwil - a może nawet i sekund.
- Mów!
- Ni…
Przybysz cofnął się do tyłu, stanął przed wielką jodłą. Wtenczas jednym, szybkim ruchem wyciągnąłem z pochwy sztylet i rzuciłem nim w Yai’he, który zasłonił twarz rękoma. Sztylet przebił jego płaszcz i wraz z jego prawą ręką utkwił w drzewie. Zrobiłem krok do przodu. Yai’he był przerażony, próbował wyciągnąć sztylet z drzewa, by się uwolnić, lecz stalowe ostrze mocno utkwiło w jodle. Śnieg coraz to mocniej padał, przyprószając futro. Przybysz ze wschodu cały czas walczył ze szty-letem. Spojrzał na mnie i rzekł:
- Ni powie.
Gdy zrobiłem kolejny krok, Yai’he w końcu udało się wyrwać sztylet z drzewa. Pod wpływem impetu upadł na ziemię, a długi sztylet wyleciał mu z lewej ręki i przepadł gdzieś w śniegu - teraz był już bezbronny, bo gdyby sztylet nie wyleciał mu z ręki, mógłby jeszcze mieć szanse, by się bronić.
Z trudem łapiąc oddech, Yai’he rozejrzał się dookoła siebie. Pozostała mu jedynie ucieczka - zdał sobie sprawę, że natrafił na trudnego przeciw-nika - więc nie miał innego wyjścia.
- Czego chcieliście od Ronana? - zapytałem, zaciskając palce na rękojeści miecza.
Nie odpowiedział, lecz ja musiałem znać odpowiedź.
- Mów Yai’he!
Nadal milczał. Po chwili ze wzrokiem wbitym w me oczy, stękając, za-czął na siedząco wycofywać się ku gęsto rosnącym krzakom. Nie zważał już na to, że jego gołe ręce zagłębiają się w zimnym śniegu, że ostre gałę-zie ranią jego dłonie - musiał uciekać. Wyjawienie prawdy, było by dla niego… hańbą. Groziła mu za to kara śmierci z rąk jego ludu. Yai’he, które-go ogarnęły dreszcze, ciągle siedział na ziemi, z rękoma zanurzonymi po nadgarstki w zimnym śniegu. Cały drżał ze strachu - bo teraz jego życie było w moich rękach.
Zrobiłem ku niemu kolejny krok, śnieg pod butami zaskrzypiał, trzasnę-ły łamane gałęzie zalegające pod białym puchem. Yai’he niczym jastrząb wpatrywał się czujnie w mą twarz, a chwilę później jego wzrok spoczął na pokrytym szronem ostrzu miecza, które skierowane było w jego stronę - dobrze wiedział, co się może zaraz stać.
- Wiesz, że teraz twoje życie jest w moich rękach - oświadczyłem te sło-wa Yai’he. - Powiedz mi całą prawdę, a…
Nie dokończyłem, gdyż Yai’he po dłuższej chwili milczenia przez zaciśnięte zęby, wypowiedział słowa:
- Ni moga… ini mi zabi…
Ciężko dysząc ocierał z czoła krople potu.
- Ja też cię mogę zabić, jeśli nie powiesz!
- Ni… ni…
Z lękiem wymalowanym na twarzy - ten pewny siebie Churadżein w jednej chwili zmienił się w tchórza - cofał się coraz bardziej ku rzece po-krytej krą. Śnieg coraz to bardziej pokrywał wszystko dookoła. Taka po-goda nie sprzyjała Churadżeinowi.
Mieszkańcy krainy Churad - oprócz północnych ludów tych ziem - nigdy dotąd nie wiedzieli, czym jest prawdziwa zima i jakie zagrożenia ze sobą niesie. Yai’he na własnej skórze poczuł, jaka naprawdę ona jest - ta mroźna pora roku. Dlatego Churadżeini - jeźdźcy ze wschodnich stron Churadu, którzy rzadko przebywali w mroźnych rejonach swej krainy - zapewne użyli do tej podróży koni z północy, gdyż te były przystosowane do zimna. Ich własne konie były nieco chudsze i większość czasu przeby-wały na stepach, gdzie zima była bardzo łagodna i trwała zaledwie trzy tygodnie.
Jego ręce posiwiały od zimnego śniegu, miejscami pokryły się zaschłą krwią od ran powstałych przez zadrapania od krzaków, które nieświado-mie wyłamywał uciekając spod ostrza tantalorskiego miecza.
- Mów!
W mgnieniu oka zbliżyłem się do niego. Pochwyciłem leżący wśród śniegu sztylet - który wcześniej wypatrzyłem, gdy tkwił w nim zagłębiony - i…
- Ni! - krzyknął przerażony Yai’he, zasłaniając swą twarz zziębniętymi rekoma.
…jeździec ze wschodu pobladł, kiedy ostrze sztyletu wbiło się w pień drzewa, o centymetry od jego ucha. Yai’he cały drżał z przerażenia - śmierć ominęła go ledwie o cal. Odciągnął ręce od twarzy i zerknął na ostrze, które pokryło się szronem. Ujrzał w nim swą przerażoną twarz - ten widok na zawsze utkwi w jego pamięci - o ile przeżyje.
- Drugi raz nie będę powtarzał!
Pochyliłem się nad nim - zobaczył w mych oczach gniew - wiedział, że nie odpuszczę, bo nigdy nie odpuszczam - nikomu.
Churadżein odruchowo się cofnął. Teraz znalazł się na krze lodu, lecz ta nie wytrzymała jego ciężaru. Rozległ się trzask - załamała się pod cięża-rem jego ciała.
- Ni! - krzyknął bezradny Yai’he, gdy jego nogi zanurzyły się w mroźnej wodzie.
W ostatniej chwili odchyliłem się do tyłu - nie spodziewałem się, że Yai’he będzie jeszcze miał na tyle odwagi - by mnie wciągnąć do lodowatej wody jeziora, bo jego dłoń znalazła się kilka centymetrów przed mym futrem. Na szczęście go nie dosięgnął, gdyż znalazł się już pod wodą - i nie mógł już nic zrobić.
Odetchnąłem z ulgą, bo sam mogłem się tam znaleźć. Spojrzałem na jezioro, w pobliżu brzegu na spienionej wodzie unosiła się spękana kra, lecz śladu po Churadżeinie nie było znać. Coś mi tu nie pasuje? - usłysza-łem głos w mej głowie.
Nie spodziewałem się tego - co się stało w następnej chwili - Yai’he w najmniej oczekiwanym momencie wynurzył się z wody, chwycił mnie za futro i pociągnął za sobą pod wodę. W ciągu jednej chwili - gdy z prawej ręki wysunął się mój miecz, który wbił się w ziemię, a palce lewej ręki ześlizgnęły się po rękojeści sztyletu - znalazłem się w niebezpieczeństwie, jakim był Yai’he. Wysoki Churadżein, był naprawdę nieprzewidywalnym przeciwnikiem. Nie sądziłem, że pojedynek z tym Churadżeinem będzie aż tak trudny.
- Caalion! - usłyszałem rozpaczliwe wołanie Ronana, gdy cały zanurzy-łem się w lodowatej wodzie.
Woda i drobne kawałki kry wpłynęły między moje ubranie. Zrobiło mi się zimno - jeszcze nigdy, nie czułem się tak źle, jak teraz. Na moment straciłem przytomność, dopiero po chwili wynurzyłem się na tyle, by móc zaczerpnąć więcej powietrza.
- Ro… ro… - chciałem wezwać na pomoc Ronana, lecz nie byłem w stanie wypowiedzieć nawet jego imienia.
Poczułem mocny uścisk Yai’he na mej prawej nodze - wciągał mnie na dno jeziora, chcąc mnie utopić. Nie daj mu się pokonać! - rozległ się głos w mojej głowie. Mając wolną lewą nogę, kopnąłem na oślep Churadżeina. Mimo, że byłem pod wodą, to wyczułem, jak podeszwa buta trąciła go w bark. Yai’he w końcu puścił mą nogę. Musiałem teraz szybko się wynu-rzyć i wydostać na brzeg, bo dłuższe przebywanie w lodowatej wodzie, mogło by się dla mnie bardzo źle skończyć. Nogami wyczułem piasek, który tkwił przez wiele lat na jego dnie. Na szczęście jezioro nie było głę-bokie, więc bez problemu wyszedłem z mroźnej wody.
Wyczerpany ukląkłem na śniegu, zimnymi rękoma chwytając się ręko-jeści mego miecza wbitego w ziemię, by trochę odetchnąć. Spuściłem głowę, moje ubranie ociekało wodą. Mokre włosy ciężko opadały na mą twarz i ramiona. Skórę miałem siną od zimna - teraz potrzebowałem tylko trochę ciepła, by się ogrzać. Gdy już miałem podnieść głowę, usłyszałem krzyk Ronana:
- Schyl się!
Spojrzałem na elfa, który trzymał w swych dłoniach - mój łuk - a po chwili rozległ się odgłos napinania cięciwy. Ronan oddał strzał w moją stronę. Strzała przeleciała tuż nade mną, a potem usłyszałem stęknięcie, trzask łamanej kry i plusk wody.
Gdy odwróciłem głowę, na tafli jeziora pośród kry, unosiło się ciało Yai’he, z wbitą w jego pierś strzałą. Na skraju brzegu leżał mój sztylet - wtedy dopiero skojarzyłem, że Yai’he chciał mnie zabić. Woda w niewiel-kim jeziorze - w miejscu, gdzie na jej tafli unosiło się ciało Yai’he - stała się czerwona - to był znak, że Churadżein nie żyje. Wiedziałem, że już nie wyciągnę żadnych informacji od martwego jeźdźca na temat elfa i ich obecności w Starym Borze - a więc pozostał mi tylko Ien’lu, tylko on mi może wszystko wyjaśnić.
Powstałem z ziemi i spojrzałem na elfa. Dostrzegłem w jego oczach błysk dumy i łzy szczęścia. Ronan choć był bardzo obolały, to miał jeszcze siłę - bo był w nim jeszcze duch walki - by sięgnąć po mój łuk, wymierzyć strzałę i oddać celny strzał, zabijając Yai’he.
Elf wypuścił z ręki łuk, który opadł na przymarznięty śnieg, ukląkł i popłakał się z radości - czuł się już bezpieczny i wolny od Churadżeina - nie potrafił ukryć uśmiechu szczęścia. Będę mu wdzięczny do końca życia, za to, że uratował mnie przed śmiercią z rąk Yai’he. Podszedłem do niego, spojrzałem mu głęboko w oczy i uścisnąłem jego dłoń, mówiąc:
- Dziękuję.
Onliniak
Wysłany: Śro 15:54, 14 Sie 2013
Temat postu: Królestwo Asgardu
jakby co to tylko napisalem, bo tak latwiej mi sprawdzac
Rozdzial I
Przybysze ze wschodu
A wszystko zaczęło się tak…
N
ikły blask słońca przedzierał się przez gęsty, jodłowy bór, pokryty śniegiem. Po raz pierwszy od trzech dni, promienie słońca prześwitywały przez szare chmury. W powietrzu zapachniało wiosną. Po długiej zimie z niecierpliwością wyczekiwałem tego zapachu - świeżej zroszonej trawy, słodkiego fiołków i zapachu ogrzanej ziemi. Znaku, że przyroda budzi się z letargu.
Wraz z nastaniem chłodnego poranku, wyruszyłem na przechadzkę po borze, który znałem niemal od dziecka. Udałem się w poszukiwaniu ar-rari - jeżyn rosnących w północnej jego części - kwitnących tylko w zi-mie. Była to już moja czternasta spędzona w nim zima. Każda jego ścież-ka, drzewo, krzak, strumień, wilcza czy też zajęcza nora, nie były mi obce. Spędzałem w nim, niemal każdą wolną chwilę, ucząc się sztuki bezszelestnego poruszania się, obserwacji z ukrycia, strzelania z łuku, walki wręcz, władania mieczem, sztuki polowania i przetrwania w trud-nych warunkach. Jednak tej zimy, nie było tak łatwo, gdyż nadeszła ona bardzo wcześnie. W ciągu kilku dni strumienie i jedyna rzeka w tym borze pokryły się lodem, a wiele zwierząt zeszło w doliny, w poszukiwaniu pożywienia.
Gruba warstwa śniegu zalegała niemal wszędzie, co stwarzało nie lada problem, gdyż ścieżki, którymi poruszałem się przez ten wielki jodłowy gąszcz, zwany Starym Borem, pokrył miękki i puszysty śnieg. Jednak im bliżej było wiosny, tym mniej śniegu w nim zalegało. Miałem jednak swój sposób, jak odnaleźć trakt w czasie zimy. Otóż na drzewach, zaznaczyłem znaki, by wiedzieć, jak przebiegają - proste sposoby są zawsze najlepsze. I na taką ścieżkę natrafiłem, tego pierwszego wiosennego dnia, podążając za mym małym przyjacielem.
- Kieł, ty rozrabiako.
Biały wilk od kilku minut ganiał po śniegu za wiewiórką, która niestety mu uciekła wdrapując się na drzewo. Znikła wśród rozłożystych gałęzi, zrzucając na ziemię szyszki, wprost na głowę wilka. Niewzruszony Kieł za kolejną jodłą, wytropił kolejne zwierzaki, którymi okazały się zające. Wilk pognał za nimi ku małemu wąwozowi, znajdującemu się dziesięć stóp przede mną.
- Wracaj! - krzyknąłem na niego.
Mieliśmy iść w nieco inną stronę, lecz ten ile sił w nogach, przedzierając się między młodymi jodłami, popędził za szarakami w zupełnie innym kierunku.
- No cóż… dzień zaczęliśmy od polowania, co Kieł?
On już tego nie usłyszał, gdyż był już za daleko, by cokolwiek usłyszeć, zajęty tropieniem zajęcy. Udałem się więc za nim, mając nadzieję, że coś upoluję, bo niestety w ciągu ostatnich kilku dni z polowania wracałem z pustymi rękoma.
Ciepłe niedźwiedzie futro z kapturem na głowie, spod którego wysta-wały moje czarne, długie włosy, przyprószył śnieg. Dodatkowe ciepło dawała mi bawełniana koszula bez rękawów - w takiej zazwyczaj lubiłem chodzić. Jednak w zimie to nie wystarczało, musiałem założyć jeszcze gruby, puszysty, czarny kożuch wiązany na piersi rzemieniami.
Przez ramię przewieszony miałem podłużny pakunek, okręcany skórą i rzemieniami, w którym zawsze nosiłem orzeźwiającą wodę. Wysokie wykończone futrem buty i spodnie z wilczej skóry, idealnie nadawały się na taką porę roku.
Zawsze przy boku, zatknięty w pochwę nosiłem tantalorski miecz, nie-zwykle lekki, lecz mocny i ostry. Tylko ludy Tantaloru umiały takie wy-kuwać, dzięki czemu bardzo szybko się wzbogacały, gdyż w czasach, gdzie widmo wojny ciągle się szerzy, stały się niezwykle potrzebne.
Nie brakowało również przy moim skórzanym pasie, kilku sakiewek z leczniczymi ziołami i niewielkim zapasem strawy, gdyż w każdej chwili mogły okazać się potrzebne, jak i długiego sztyletu tkwiącego w skórzanej pochwie.
Najpewniej czułem się mając zawieszony przez futro długi, lekki i po-ręczny imbagoński łuk, który dzięki warstwowej kompozycji drewna i zwierzęcych ścięgien, był o wiele szybszy niż inne łuki, był wręcz idealnie celny.
Przebywanie w tym borze, uczyniło mnie zwinnym i szybkim. Często musiałem uciekać przed groźnymi przybyszami, którzy przemierzali jodłowy gąszcz. Będąc w takiej sytuacji musiałem przeskakiwać przez powalone drzewa, czołgać się pod nimi, przeciskać się między gęstymi jodłami i nielicznymi skałami - naturalnymi przeszkodami, jakie w ciągu wielu lat stworzyła natura.
Idąc po śladach Kła - odciśniętych w miękkim śniegu - który tropił zają-ce zmierzałem w stronę skalistych terenów Starego Boru, do których nig-dy dotąd się nie zapuszczałem. Mówiono, że w tej części gąszczu, znajduje się grota owiana tajemnicą, lecz tak do końca nie wierzyłem wszystkim historiom o tym miejscu.
Śnieg pod butami skrzypiał, słońce prześwitywało między koronami drzew, a gęsta mgła zalegała jeszcze ośnieżone doliny boru. Wielkie, cięż-kie gałęzie z łatwością ulegały naporowi śniegu. Sikorki siedzące na gałę-ziach drzew, wzbiły się w powietrze trzepocąc skrzydłami i zrzuciły biały puch, który przykrywał gałęzie iglastych drzew i niesiony wiatrem opadał na ziemię.
Gdy mgła zaczęła powoli opadać, dotarłem do niewielkiego jeziora sku-tego lodem i pokrytego grubą warstwą śniegu, którego brzegi porastała już świeża trawa. Za dnia w borze tętniło życie, lecz po zmroku wszelkie jego oznaki zamarły, a zwłaszcza zimą, gdy wiele ptaków i zwierząt prze-niosło się w cieplejsze rejony lub zapadło w zimowy sen. Tylko w nielicz-nych miejscach zdarzało się zauważyć jakieś ptaki czy mniejsze gryzonie, zające bądź lisy. Tak było i dnia dzisiejszego, gdy biały wilk, podążał tro-pem kilku zająców.
- Dobra robota Kieł.
Pogładziłem wilka po jego śnieżnej sierści, jedynej w swoim rodzaju, która powiewała na porannym wietrze. Kieł, z którym nigdy się nie roz-stawałem, wytropił kilka szaraków. W miękkim śniegu odciśnięte były ślady trzech zająców, które co jakiś czas się przecinały. Biegły skrajem brzegu jeziora i zmierzały ku skalistym wzgórzom, wprost do groty, o której mało kto wiedział.
Dzień był niemal bezwietrzny, niebo stało się bezchmurne. Dopiero, gdy słońce wzniosło się wyżej, pojawił się mocniejszy wiatr. Podróż w górę wzgórza była ciężka, czułem dojmujący ziąb, który przenikał do szpiku kości. Nie dość, że niemal wszędzie zalegał śnieg, to jeszcze przyszło mi omijać skały i powalone przez jesienny wiatr drzewa, tkwiące na drodze do szczytu wzgórza, którego strome zbocze opadało ku drodze przebiega-jącej przez bór.
Odczułem już pierwsze trudy tej podróży - z trudem łapałem oddech, a z każdym kolejnym stawianym krokiem, coraz bardziej opadałem z sił. Nie miałem już ochoty iść dalej. Musiałem na chwilę odpocząć. Usiadłem na pochylonym w dół wzgórza drzewie, rosnącym tuż nad ziemią - na które padały wydłużające się cienie innych drzew. Na szczęście poranne słońce zdołało wysuszyć jego mokrą korę, od zalegającego na nim wcze-śniej śniegu.
- Ja już padam. Muszę trochę odpocząć.
Również i Kieł usiadł obok drzewa, na którym odpoczywałem, swym puszystym ogonem merdając po śniegu. Ściągnąłem z pleców poczwórnie gięty łuk, z sześćdziesięcio sześcio calowym łęczyskiem, z laminowanymi queralem wygiętymi ramionami, oraz majdanem z kości dantunosów i oparłem go o sękaty pień jodły. Zsunąłem z ramienia również kołczan pokryty żywicą, która nadawała mu głęboki połysk, ze sterczącymi w nim dwoma tuzinami strzał, których lotki miały czerwoną barwę. Zawiesiłem go na urwanej, lecz mocnej gałęzi.
Wpatrując się w słońce, które górowało nad ośnieżonymi i porośnięty-mi drzewami szczytami wzgórz, widocznymi w oddali, usłyszałem różne odgłosy oraz głośne krzyki. Zerwałem się na równe nogi. W pobliskiej okolicy coś się działo.
- Co to było?
Musiałem się rozejrzeć ze szczytu wzgórza, gdyż stamtąd było widać niemal całą okolicę. Pochwyciłem kołczan i zawiesiłem go z powrotem na ramieniu. Z łukiem w ręku, kryjąc się za drzewami i skałami, biegiem udałem się na szczyt wzgórza, który był tylko kilka metrów przede mną. Kieł niemal bezszelestnie szedł za mną. Po cichu zbliżyliśmy się do stromego zbocza. Padający od pięciu miesięcy śnieg przykrył kamienie, korzenie i zagłębienia w ziemi, więc musiałem uważać, by nie zdradzić swej pozycji - gdyż nie wiedziałem, z kim mogę mieć do czynienia.
Przysiadłem na skale, wilk usiadł na ziemi, gdzie nie było już śniegu - było za to pełno igliwia i suchej trawy. Rozchyliłem nieco gałęzie młodych jodeł, aby móc lepiej widzieć. Spojrzałem w stronę niewielkiej rzeki, która brała wąski, łagodny zakręt i biegła tuż koło drogi u wzgórza, z którego prowadziłem obserwację. Wtenczas rozległo się rżenie koni, na belach mostu tkwiącego nad rzeką, zastukały kopyta wierzchowców ujeżdżanych przez dwóch jeźdźców. Nie dowierzałem temu, co ujrzałem.
- Churadżeini…
Przytrzymując się gałęzi jodły, zsunąłem się po śniegu w dół, na skalną półkę, by lepiej się im przyjrzeć. W momencie, gdy i wilk również zszedł na dół, spróchniała gałąź, na której siedziały ptaki spadła na ziemię - od-ruchowo zamarłem. Jeździec jadący z prawej strony uniósł zaciśniętą pięść w górę, dając znak swemu towarzyszowi, by się zatrzymał. Obydwaj wojownicy - bo na pierwszy rzut oka, taki sprawiali wrażenie - spojrzeli w mą stronę po tym, jak zobaczyli spłoszonego ptaka - a na dodatek do ich uszu dobiegł odgłos spadającej gałęzi i łamanych patyków pod moimi stopami - lecz w ostatniej chwili zdołałem się schować za skałami, plecami opierając się o pokryty mchem głaz. Serce zabiło mi szybciej.
- Oby mnie nie ujrzeli - pomyślałem.
Po chwili usłyszałem nieco stłumiony tętent koni, które zbliżały się w mą stronę - zapewne jeźdźcy opuścili drewniany most i wjechali na ścież-kę przebiegającą przez bór - lecz po krótkim czasie, wszystko nagle uci-chło. Jeźdźcy zaczęli prowadzić między sobą rozmowę, którą dało się słyszeć z daleka.
- Kaai czae nakiwa? - rozległ się donośny głos.
Inny głos, nieco łagodniejszy odpowiedział na zawołanie towarzysza, ale tak jakoś niepewnie - jakby coś go zaniepokoiło.
- Sza cze sin.
- Gez hacz hi.
Nie miałem pojęcia, o czym ci dwaj jeźdźcy rozmawiają, co tylko zwiększyło moje przerażenie, gdy do mych uszu dobiegł odgłos wyciąganej z kołczanu strzały i napinanej cięciwy. Zamknąłem oczy. Intuicja krzyknęła mi: Schyl się! Jak dotąd mnie nie zawiodła, więc schyliłem się najmocniej jak tylko potrafiłem. Mocno ścisnąłem drzewce łuku, który mógł okazać się teraz bardzo potrzebny. Rozległ się świst strzały - powoli otworzyłem oczy - zobaczyłem, jak żelazny grot odłupał kawałek kory z drzewa i utkwił głęboko w śniegu. Nieprzyjaciel chybił, lecz zaraz posłał kolejną strzałę.
THRUM - churadzka strzała - drżąc - utkwiła w drzewie tuż nad mą głową. Zamknąłem oczy po raz kolejny i wziąłem głęboki wdech, próbo-wałem się uspokoić, ci jeźdźcy byli groźniejsi niż przypuszczałem.
W owej chwili ptaki, które wcześniej przefrunęły ze złamanej gałęzi i usiadły na ziemi, wzbiły się w powietrze siadając na innej. Dziobały na niej coś zawzięcie - zapewne były to młode pędy jodły. To pozwoliło na odwrócenie ode mnie uwagi Churadżeinów. Jeździec, który mówił dono-śnym głosem, znów rzekł:
- Czae ircz kaiira.
- Kai, szecza kaiwa wa hara - odpowiedział mu drugi jeździec drżącym głosem.
Zza iglastych gałęzi, kątem oka dostrzegłem, że wzrok jeźdźców ze wschodu odwrócił się od miejsca, gdzie leżałem niemal w bezruchu. Ru-szyli oni w dalszą drogę - dopiero wtedy mogłem spokojnie odetchnąć. Usłyszawszy oddalający się tętent kopyt, powoli wychyliłem się zza skały i przyjrzałem się im z bliska.
Na koniach kasztanowej maści, długiej i zmierzwionej sierści chroniącej je przed lodowatym wichrem podczas zimowych miesięcy, jakie nastawały przez większą część roku w północnych rejonach krainy Churad, siedzieli dzicy wojownicy ze wschodu. W szpiczastych, fu-trzanych czapkach obszytych u dołu białym futrem, w szerokich czarnych spodniach, okryci długimi, futrzanymi płaszczami oraz w bu-tach ze skóry wydawali się być wędrowcami, którzy od bardzo wielu lat nie zapuszczali się tak daleko. Ich obecność w zachodnich stronach Tantaloru - kraju słynącego z najlepszych mieczy - była dla mnie wielkim zaskoczeniem, bo od dawna ich tu nie widziano.
- To mi się nie podoba.
Jeźdźcy jechali drogą, zrytą kopytami koni i kołami wozów, które wi-doczniej wcześniej tędy przejeżdżały. Śnieg mieszał się z ziemią i pia-skiem, więc nie dało się określić, jak dawno temu, ktoś przemierzał tą mało uczęszczaną drogę. Jeżeli wcześniej jechali tędy inni Churadżeini, to cała ta sytuacja stawała się jeszcze bardziej tajemnicza.
Pośród jeźdźców ze wschodu był ktoś jeszcze, ktoś kto wzbudził mą ciekawość. Był prowadzonych, a raczej popychany przez jeźdźców, którzy bijąc go, nie okazywali żadnej litości. Jego ręce okalał gruby sznur, który uciskał jego nadgarstki, zadając mu pewnie straszliwy ból. Na twarzy miał liczne rany, a jego długie, złotawe włosy zwisały ku ziemi i wlokły się po puszystym śniegu, który zabarwiał się na czerwono, od krwi skapującej z jego oblicza. Ubrany był w poszarpany, zielony kożuch cały w zaschniętej krwi. Jego spodnie i grube, skórzane buty, były całe pokryte błotem zmieszanym ze śniegiem. Ledwo szedł o własnych siłach.
Gdy padał zmęczony na ziemię, Churadżeini ciągnęli mocno za gruby sznur i wlekli go tak długo, aż znowu będzie szedł o własnych siłach. Nikt nie był w stanie sobie wyobrazić tego, jak bardzo zmęczony i obolały mu-siał być ich więzień. Szczupły, wysoki, ze szpiczasto zakończonymi uszami wyglądał na elfa.
- Co oni tu robią? I ten elf…
Kolejny raz spojrzałem na jeźdźców. Znad ich ramion sterczały pierza-ste, czarne bełty tuzina strzał, tkwiących w przewieszonym przez plecy kołczanie. Imponujących rozmiarów były ich długie łuki, które dzierżyli w lewej ręce, zaś w prawej trzymali wodze swych stepowych wierzchowców.
Po raz pierwszy mogłem zobaczyć ich prawdziwe oblicza. Ciemne wło-sy, ostre rysy, skośne oczy i uwydatnione kości policzkowe - typowe dla ludów z Churadu - na jasnobrązowej twarzy nadawały im wrogiego wy-glądu - który zdradzał, by trzymano się od nich z daleka. Znani byli z wiel-kiej siły, mimo swego niskiego wzrostu, a krzywy miecz w pochwie z tombakijskimi okuciami u pasa świadczył, że byli jeszcze groźniejsi.
- Niech no tylko ich dopadnę.
Nie będę ich od razu zabijał - pomyślałem. Trzeba ich zatrzymać, uwolnić elfa i dowiedzieć się, czego szukają w tych odległych od ich kraju stro-nach.
- Przekonajmy się, dlaczego pojmali elfa - skierowałem te słowa do wil-ka, który powstał z ziemi.
Nadszedł odpowiedni moment, by po raz pierwszy sprawdzić możliwo-ści łuku. Przy dwudziestosześciocalowym naciągu dawał sześćdziesiąt funtów mocy, to wystarczało, by mierzyć się z Churadżeinami. Strzała bez problemu pokona odległość dwustu pięćdziesięciu stóp w czasie czterech sekund, czyli taką samą, jaka dzieliła mnie od jeźdźców. Dotąd nie miałem okazji wypróbować łuku w walce z naprawdę groźnym wro-giem, bo ci, co dotąd przemierzali Stary Bór mierzyli się z tantalorskim mieczem, nie byli raczej niepokojący. Churadżeini to zupełnie coś innego, posiadający długie łuki stanowili wielkie zagrożenie.
Gdy byli wystarczająco blisko, mą uwagę przykuło coś jeszcze. Z prawego boku koni, u siodeł nałożonych na ciemnoczerwoną kapę z zielonymi zdobieniami, przytroczony był niewielki, okrągły, metalowo-drewniany puklerz o szpiczastym środku. Widocznie służył im do obrony przed innymi łucznikami. Churadżeini posiadający puklerze z drzewa irkurk - jednego z najmocniejszych drzew, rosnących tylko w krainie Churad - mieli większe szanse na przeżycie w walce, lecz atak z zaskoczenia nie pozwoli im ich użyć. I tak też uczynię.
- Kieł - rzekłem do wilka. - Zajmij się tym z lewej.
Biały wilk doskonale mnie rozumiał, od siedmiu lat był mym małym towarzyszem w podróżach, dzięki czemu rozumieliśmy się bez słów. Kieł ruszył skrajem wzgórza ku nadjeżdżającym Churadżeinom, czając się za młodymi drzewkami jodeł. Jego biała sierść doskonale maskowała go na tle śniegu, więc jeźdźcy nie mogli go ujrzeć, co ułatwiało wilkowi atak z zaskoczenia.
Teraz nadeszła kolej na mnie. Musiałem postarać się ich zatrzymać. Spojrzałem kątem oka na wilka, który był już metr przed dzikimi wojow-nikami. Wszystko szło po mojej myśli. Churadżeini niczego się nie spo-dziewają i oto mi chodziło. Zyskam dzięki temu nieco przewagi. Skupiłem swój wzrok na mym celu - pochylonej, starej jodle - rosnącej z prawej strony boku jeźdźca, który wysunął się na prowadzenie, pozwalając wierzchowcowi przejść w kłus.
Sięgnąłem powoli do kołczanu, wydobyłem strzałę i założyłem ją na cięciwę. Wychyliłem się zza skały - lecz jeźdźcy tego nie dostrzegli. Unio-słem łuk znad głazu, wycelowałem w jodłę, lecz podniosłem go nieco wyżej biorąc pod uwagę siłę i kierunek wiatru. Pióro lotki delikatnie musnęło kącik mych ust. Churadżein był już tuż przed mym celem. Zwolniłem cięciwę, oddając strzał. Powietrze przeszył świst strzały, mknącej między gałęźmi jodły, a podmuch zdmuchnął z ich gałęzi śnieg. Po oddaniu strzału szybko schowałem się za skały.
THRUM - rozległ się głuchy trzask wbijającej się w jodłę strzały. Konie głośno zarżały, stanęły w miejscu. Jeźdźcy ze wschodu starali się utrzy-mać wierzchowce, które przerażone stawały dęba. Wyczuwając przerażenie, niespokojnie przebierały nogami. Zarżały po raz kolejny, kilka razy grzebnęły w ziemi, wyrzucając w powietrze kępy trawy ze śniegiem. Udało się - Churadżeini zatrzymali się - dałem tym sposobem nieco odpocząć - wycieńczonemu i opadniętemu z sił elfowi - pojmanemu przez dzikich wojowników. Teraz zapewne domyślali się, że nie są sami w tym borze - co wprowadziło do ich serc niepokój.
Churadżein niskiego wzrostu i z krótkimi brązowymi włosami, jadący z prawej strony, ujrzał wbitą w jodłę strzałę z czerwoną lotką, która wciąż jeszcze drżała. Uważnie rozglądnął się dookoła, jakby próbował kogoś wypatrzeć. Sięgnął do kołczanu - wykonanego ze skóry, wzmocnionego i ozdobionego metalowymi okuciami - po strzałę z czarną brzechwą. Zało-żył ją na cięciwę i uniósł łuk przed siebie, czekając aż pojawi się wróg, by móc nią go trafić.
- Karcza waiga!
Obcy wydał jakieś polecenie, którego nie zrozumiałem nie znając ich języka. Nadal siedziałem w milczeniu, ukryty za skałą poza zasięgiem ich wzroku - lecz ja ich widziałem, gdy na moment uchyliłem gałęzie jodły. Po kilku minutach niski wędrowiec chyba zrezygnował z dalszego wyczekiwania, gdyż opuścił łuk, a strzałę z czarną lotką włożył do kołczanu. Następnie pogładził po szyi konia, starając się go uspokoić.
- Quai hii… Yai’he? - spytał zwracając się do kompana, który ciągle spo-glądał w moją stronę. - Waa nai?
Drugi jeździec o krótkiej brodzie i długich wąsach, o długich, czarnych włosach spiętych w warkocz opadający na płaszcz, zniżył swój łuk na wysokość siodła. I przypiął go do niego rzemieniami. Ściągnął wodze i zbliżył się do drzewa. Jego wzrok spoczął na strzale, dotknął palcami jej miękkiego bełtu, po czym spojrzał na swego towarzysza, mówiąc:
- Dżin hai… Glandricz.
Gdy usłyszałem słowo Glandricz domyśliłem się, że zapewne chodzi im o strzałę, która wbita była w drzewo - jedyny ślad, jaki mogli znaleźć wskazujący na Glandron - gdyż tylko glandrońskie strzały, mają lotki o czerwonej barwie.
- Czhai nai sin wang.
Dzicy wojownicy kolejny raz rozglądnęli się dookoła. Nie odzywali się do siebie, bo chcieli wsłuchać się w odgłosy boru, wiedzieli, że ktoś czai się na nich w pobliżu. Starali się mnie wytropić, lecz ukryty za skałami nie ułatwiałem im tego zadania. Przez długi czas nic nie słyszeli - poza wła-snym oddechem i biciem serca. Spojrzeli surowo na jeńca, chyba się do-myślali, że ktoś kto wystrzelił tą strzałę, chce uwolnić elfa - więc musieli być czujni. Znaleźli się w wielkim niebezpieczeństwie. Wysoki jeździec - wyróżniający się na tle niskich Churadżeinów - spoglądając na kompana zapytał go:
- Ti yen Ien’lu?
A więc ten wyższy to Yai’he. Po jego dwóch niebieskich pasach namalo-wanych na twarzy, na której dało się zauważyć kilka blizn - jako świadec-two wielu bitew - wynikało, że jest wyższy rangą. Trzeba będzie z nim porozmawiać - pomyślałem. Niższy, który z rozmowy między nimi wy-wnioskowałem, że zwie się Ien’lu, spojrzał na swego towarzysza.
W odgadnięciu imion jeźdźców pomogła mi jedna z opowieści, opowia-danych przez Yora, pewnego zimowego wieczoru. Kilka lat temu natknął się on na skraju Starego Boru na trzech Churadżeinów, którzy nosili ty-powe dla swego ludu imiona. Ponoć zwali się Wai’tu, Sah’nu i Kal’or - stąd wynikało skojarzenie imion tych dwóch jeźdźców. Trzech wojowników szukało powrotnej drogi do swego kraju, gdyż zabłądzili w tych odległych od Churadu stronach. Yora wskazał im właściwy trakt, lecz nabrał pew-nych podejrzeń, co do ich obecności w tych okolicach.
Niski jeździec sięgnął po strzałę z czarną lotką i założył ją na cięciwę łuku. Wiedziałem, że czegoś się lęka, stąd wolał mieć łuk gotowy do odda-nia strzału, gdyby natknął się na nieprzyjaciela. Ien’lu zwrócił się do to-warzysza.
- Yai’he, sin ai czi dang?
Ten spojrzał przed siebie, po czym chwycił Ien’lu za kołnierz grubego płaszcza i spoglądnął mu w oczy, mówiąc:
- Czen yen ti Ien’lu?
- Gah minwa diang harcz.
Między Churadżeinami doszło do jakiegoś nieporozumienia. Z wyrazu twarzy Ien’lu wynikało, że czegoś się boi - musiał znać mroczne opowie-ści o tej części rejonu, stąd wynikał strach, który tkwił w jego oczach - lecz Yai’he wydawał się być bardziej spokojniejszym. Churadżein spojrzał na strzałę, a potem na Ien’lu i rzekł:
- Kai hircz sai!
Ton głosu Yai’he oznaczał polecenie dla Ien’lu - polecenie, którego jeź-dziec bał się wykonać. Ien’lu szarpnął wodze, jego siwawy koń ruszył kłusem, po chwili i Yai’he ruszył za nim. Pora sprawdzić odwagę Yai’he - i przekonać się, czy naprawdę jest taki groźny, na jakiego wygląda.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001 - 2005 phpBB Group
Theme Diddle v 2.0.20 par
HEDONISM
Regulamin